„Bloomusalem” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Bloomusalem”

Bloomusalem w warszawskim Tea­trze Ateneum magnetyzuje teatroma­nów, wielbicieli Joyce’a, a także sporą liczbę snobów. Pierwsi szukają przeżyć teatralnych wysokiej próby, pamiętając przedstawienie Ameryki, zrealizowa­ne przez tych samych twórców — Je­rzego Grzegorzewskiego (inscenizacja) i Stanisława Radwana (muzyka), którzy teraz firmują afisz Bloomusalem. Czytelnicy Ulissesa, rozchwytywane­go przed czterema laty z naszych księ­garń, przychodzą skonfrontować własne wrażenia, wyniesione z lektury z tea­tralną wizją jednej tylko części książki, Epizodu XV. A wreszcie, ambicją wielu warszawian jest być na przedsta­wieniu „Ateneum–Atelier”, odbywają­cym się o nietypowej porze: od dzie­siątej wieczorem (nie na darmo nowa scena nazywa się też „nocna”), na przedstawieniu, na które trzeba się specjalnie starać o bilet i zapłacić odpo­wiednio dużo (w kasie siedemdziesiąt złotych), na przedstawieniu, które stało się głośne na długo przed premierą; planowane początkowo w podziemiach pałacu Ostrogskich zdążyło obrosnąć legendą. Ameryka tego samego re­żysera dostała kilka zaproszeń z zagra­nicy (w maju gościła we Florencji), a twórczość Grzegorzewskiego budzi żywe zainteresowanie całej prasy.

Nastrój znacznego ożywienia czy na­wet podniecenia jest w tej sytuacji czymś zupełnie naturalnym i zrozumia­łym. Towarzyszy on bowiem zwykle w sztuce zjawiskom nowatorskim, ory­ginalnym lub wyłamującym się z utar­tych konwencji. Dlatego piszę o sto­łecznych snobizmach bez ironii. Sno­bizm na literaturę, teatr czy jakąkol­wiek sztukę przynosi społeczne korzy­ści, gdyż może zrodzić autentyczne na­wyki uczestniczenia w kulturze. W każ­dym razie fakt, iż entuzjaści nowinek teatralnych oblegają spektakl dojrzały i prawdziwie twórczy, zaniechawszy wrzawy wokół przedstawień–komiksów, należy uznać za pozytywny.

Tytuł przedstawienia Grzegorzewskie­go — Bloomusalem pochodzi z prze­mowy Blooma po jego nieoczekiwanej, niezwykłej koronacji.

„Najmilsi moi poddani, zbliża się brzask nowej ery. Ja, Bloom, powia­dam wam, że kołacze już ona do na­szych wrót. A gdy Bloom wyrzecze słowo, w on czas wnijdziecie do owe­go miasta złotego, do nowego Bloomusalem, położonego w Nowej Ifibernii przyszłości.”

Krótkotrwałe królestwo Blooma, no­wego Mesjasza Irlandii, przybiera na kartach książki realną postać. W Ulissesie jest to wzniesiony przez trzy­dziestu dwóch robotników ze wszystkich hrabstw irlandzkich „kolosalny gmach o kryształowym dachu, wybudowany w kształcie nerki wieprzowej, zawiera­jący czterdzieści tysięcy pokoi”. W inscenizacji Grzegorzewskiego tytuł sztuki ma wartość metaforyczną, bar­dziej przystaje do treści przedstawienia i tłumaczy je szerzej niż np. Ulysses in the Nightown, Ulisses w Nocnym Mieście – tytuł nadany przez Mariorie Barkentin scenicznej wersji Epizo­du XV, zrealizowanej w Londynie, To­ronto i Nowym Jorku.

Warszawski spektakl składa się z dwóch części, skonstruowanych na zupełnie odmiennych zasadach. Rozpoczyna się na dużej scenie, połączonej z widownią za pomocą olbrzymiego, czarnego cału­nu, rozciągniętego na metalowych linach od kotary spływającej za plecami dzie­wiątego rzędu aż do ścian ramy sce­nicznej. Zamknięta zewsząd przestrzeń ma tylko jedno ujście — widok na scenę, która powoli wylania się z nie­przeniknionych ciemności. Nie podej­muję się opisywania wszystkich następujących teraz działań postaci (począw­szy od stężałego w niesamowitym skur­czeniu ciała, skrzywianej nieziemskim, w sinawym świetle, grymasem twarzy Marka Walczewskiego — Blooma), płyn­nych, symultanicznie rozgrywanych scen, doskonałej harmonii słowa, ruchu ludzkiego ciała, efektów plastycznych i muzyki, tak, jak nie sposób opowiedzieć treści Ulissesa. Nieodparcie na­suwa się jednak wrażenie, iż wszyst­kie środki użyte w tym spektaklu, ze­spolone z taką maesterią, nie tylko traf­nie oddają istotny, retoryczny sens Epizodu XV, ale jednocześnie tworzą celowy, precyzyjnie wyważony obraz teatralny o dużej sile oddziaływania.

Część pierwsza, zakończona szyderczą detronizacją i upadkiem Blooma, roz­grywa się na scenie. (Przynajmniej to, co można zobaczyć, bo np. swawolna piosenka Cissy Caffrey (Elżbiety Kę­pińskiej) o „nodze kaczej” rozbrzmie­wa zza ściany po lewej stronie i cichnie gdzieś w hallu. Także dźwię­ki muzyki rozlegają się z różnych stron i na różnej wysokości, m.in. z nie­widocznego prawego balkonu. (Uczestni­ctwo widza jest tu więc tradycyjne, ma on przed oczyma rzeczywistość ułożoną, zaplanowaną do percepcji w taki spo­sób, jak w wielu innych spektaklach, gdy publiczność zajmuje określone bi­letami miejsca i nie opuszcza ich przez czas trwania akcji na scenie. Mimo iż widz chłonie żywy, trójwymiarowy obraz, pozostaje on jednak obrazem, bo ujmuje go ekran ramy scenicznej, pozwalający śledzić akcję tylko z jed­nej, niezmiennej perspektywy krzesła na widowni).

Inaczej przebiega druga część Bloo­musalem. Widzowie schodzą na dół, jak zwykle po skończonym przedstawie­niu, albo w czasie przerwy (obok szatni jest bufet i palarnia). Prywatna atmo­sfera rozmów wszczętych po drodze do szatni, ukłonów i pozdrowień, zapalania papierosów, zostaje nagle wchłonię­ta przez zaaranżowane na całym parte­rze teatru nocne życie dzielnicy do­mów publicznych, królestwo Belli Cohen. Bo na dole dalej toczy się przed­stawienie. Publiczność rozprasza się po zakątkach foyer, śledząc wybrane sceny, ogląda z różnych stron przedziwne machiny, wędruje wedle własnej woli, z miejsca na miejsce, przywoływana głosami aktorów, którzy na coraz no­wym terenie wznawiają akcję.

Z głębi salki, gdzie mieści się Scena 61 dobiega znękany głos Walczewskiego–Blooma. W sąsiedztwie Blooma, wokół olbrzymiej bryły magla usta­wionego pośrodku, chwieją się sprzedajne dziewczyny (dwie spośród nich grają wybornie — Iga Cembrzyńska i Ewa Milde), podopieczne Madame Belli.

Stefan Dedalus (Andrzej Seweryn) wę­druje wśród ramion szatni w centrum foyer, przekształconej (za pomocą roz­wieszonych części wnętrza fortepianu) w niezwykły instrument. Gwar przyci­szonych rozmów publiczności przepły­wa pod kwestiami aktorów; w każdym miejscu przestrzeni dzieje się coś innego. Ruchoma maszyneria zbudowana na konstrukcji pantografu sunie kory­tarzem, przez rozsunięte drzwi widać przez moment kilku mężczyzn, popy­chających przed sobą bocznymi korytarzami jakieś kule. Pod koniec publicz­ność ulega zbiorowej halucynacji, przy­tłumiona zgęszczeniem i intensywnością bodźców, poddaje się lunatycznemu działaniu widowiska.

Finał następuje w ciemności. W ciem­ności bowiem wybucha, awantura wień­cząca spektakl: wśród gwizdków i na­woływań policji, Bloom i Dedalus odnajdują się w tłumie widzów i po chwili ruszą, objęci, do wyjścia. Szpa­ler utworzony przez publiczność odpro­wadzi ich do głównych drzwi teatru, rozświetlonych reflektorami samochodu, który podjeżdża z ulicy.

Tak kończy się widowisko, oparte na części najsłynniejszej powieści współ­czesności, trudne, piekielnie ambitne i zwycięskie przedstawienie młodego łódzkiego reżysera. Grzegorzewski do­konał w nim rzeczy rzadko osiągalnej: w strumień mowy Joyce’a włączył i podporządkował sobie nawzajem dwa żywioły teatru — iluzję sceny i real­ność widowni.