„Don Juan” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Don Juan”

Rozpływali się w komplementach krytycy z prasy codziennej, jakby chcąc Jerzemu Grzegorzewskiemu (Teatr Studio Warszawa) wynagrodzić nader obcesową krytykę krakowskich Dziadów. Tymczasem o ile w Dziadach wielki reżyser podjął odważną i szczerą aż do bólu próbę przełożenia Mickiewiczowskiego arcydzieła na współczesne bóle — próbę nie zakończoną sukcesem, mimo to zasługującą na szacunek — o tyle w Don Juanie cała teatralna machina, ciężka, ogromna i nieruchawa, nie bardzo wiadomo czemu ma służyć. Konstatacja, że Don Juan nie jest dziełem moralizatorskim i nie o cnocie w nim się mówi, a o porządku świata, doprawdy nie jest dziś odkryciem. Spektakl idzie wolno, ospale, bez wewnętrznego pulsu. Jerzy Radziwiłowicz stąpa po scenie krokami pawia, nadęty i odpychający; widzowi nie chce się wczuwać w jego rozterki; Jan Peszek gra Sganarela tragicznego, niejako przeżywającego za Don Juana jego wyzwanie rzucone pustemu niebu — ale po co, dlaczego tak? To co u Moliera komiczne, tu jest formalną igraszką, za to przykuwa uwagę widowni Włodzimierz Press w pięknej etiudce… psa Pana Niedzieli. I jeszcze irytująca dezynwoltura: komiczny epizod Pietrka grać będą na zmianę ulubieńcy: Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski; na premierze zagrali sobie razem, bo i niby czemu nie? Chapeau bas przed Grzegorzewskim, gryząca ironia La Bohème nie może mi wyjść z pamięci, ale z Don Juanem przegrał.