[PRO: Sami swoi, polska szopa...] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

[PRO: Sami swoi, polska szopa...]

PRO: Sami swoi, polska szopa
To będzie Wesele końca wieku — zapowiedział przed premierą Jerzy Grzegorzewski i rzeczywiście słowa dotrzymał. Napisany prawie sto lat temu dramat Stanisława Wyspiańskiego w tej inscenizacji jest nadal niepokojąco aktualny i pozwala nam lepiej poznać samych siebie. Znakomicie zagrany spektakl okazał się godny narodowej sceny.

Zamieszczone w programie do przedstawienia życiorysy osób sportretowanych w Weselu są w gruncie rzeczy pewną prowokacją. Widza naprowadzają na fałszywy trop. Wesele 2000 nie przywołuje nastroju bronowickiej chaty, nie rekonstruuje tamtych zdarzeń i nie portretuje ich rzeczywistych uczestników. Przedstawienie rozgrywane w konstruktywistycznej scenografii zbudowanej z elementów dobrze znanych z innych przedstawień Jerzego Grzegorzewskiego niemal całkowicie odarte zostało z młodopolskiej symboliki.

Galeria postaci to „sami swoi, polska szopa”, jak mówi Ksiądz (Emilian Kamiński). Grzegorzewski wprowadza je na scenę nie po to, by rozmawiać z widzem o przeszłości i tradycji. Pragnie, byśmy spojrzeli na nas samych, a jego diagnozy okazują się bezlitosne. W tym Weselu nie ma postaci pozytywnych: niemoc, rezygnacja i pozerstwo zderza się z butą i prymitywizmem. Jakże żałosną postacią w polskiej szopce jest bezradny Gospodarz (Mariusz Benoit) zmuszony do działań całkowicie go przerastających. Za partnerów ma zgorzkniałego Dziennikarza (Adam Ferency), kabotyńskiego Pana Młodego (Wojciech Malajkat) i Poetę (Zbigniew Zamachowski) z jego efektownymi, lecz pustymi pozami. Widma z przeszłości objawiające się w drugim akcie nie prowadzą z nimi dyskursu o Polsce, lecz tylko obnażają ich słabość.

Drugi świat sportretowany przez Wyspiańskiego także nie daje nadziei. Nim w przedstawieniu padną dobrze znane słowa „Cóż tam, panie, w polityce”, słychać piosenkę o pawich piórach. Wprowadza ona na scenę pewnego siebie Czepca (Jerzy Trela), który od pierwszej chwili staje się partnerem dla inteligenckiego świata przedstawionego w Weselu. Ale dumę i hardość mają wszystkie chłopskie postaci: Panna Młoda (Ewa Konstancja Bułhak) nie odczuwa kompleksów w stosunku do Pana Młodego, a słowa Dziada (Michał Pawlicki) do Ojca (Waldemar Kownacki): „Będzie pan twój wnuk” brzmią jak groźna zapowiedź.

Kto zatem przejmie rząd dusz, kto poprowadzi do czynu? Jedni nie potrafią tego uczynić, drudzy mogą jedynie postawić kosy na sztorc, ale to przecież stanowczo za mało. Czy zatem pozostaje nam tylko rezygnacja, nieustanne roztrząsanie własnych słabości lub zgłaszanie wzajemnych pretensji? Jakże aktualne są to pytania postawione w przedstawieniu Grzegorzewskiego.

Ta premiera Wesela jest tak ważna nie tylko dlatego, że poprzez tekst Stanisława Wyspiańskiego stara się portretować współczesną nam rzeczywistość. Dowodzi również, że Teatr Narodowy dysponuje dziś zespołem godnym tej sceny. Jest to spektakl prawdziwie zespołowy, w którym niemal każda — oprócz już wymienionych — z ról zasługuje na oddzielne omówienie: Gospodyni Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Radczyni Anny Chodakowskiej, Klimina Ewy Ziętek, Widmo Artura Żmijewskiego, Stańczyk Krzysztofa Kolbergera, Wernyhora Józefa Duriasza, Żyd Olgierda Łukaszewicza, Jasiek Arkadiusza Janiczka czy Kasper Łukasza Lewandowskiego. Piękny i oryginalny jest Chochoł (Maria Wieczorek). I tylko Rachel (Dorota Segda) jawi się tu jak postać zabłąkana przypadkowo. Ale przecież ona u Wyspiańskiego przede wszystkim dodaje dramatowi owej młodopolskiej poetyczności, która Jerzemu Grzegorzewskiemu w Weselu 2000 była niepotrzebna.

Jacek Marczyński

KONTRA: Nie chcąc chcieć
Obejmując dyrekcję Teatru Narodowego po odbudowie z pożaru Jerzy Grzegorzewski zapowiadał, że uczyni go domem Stanisława Wyspiańskiego. Punktem kulminacyjnym formowania nowego zespołu miało być wystawienie Wesela. Niedzielna premiera dowiodła, że zespół zdał egzamin. Zespół, nie inscenizator.

Poza zaprezentowaniem przez Grzegorzewskiego kompanii Narodowego, nie znalazłem bowiem innego powodu, dla którego warto było pokusić się o wystawienie Wesela AD 2000 w takim właśnie kształcie. Inscenizacja skłania do pytań o generalia. Czy jest w niej jakakolwiek myśl interpretacyjna, która odczytanie naszego arcydramatu posunęłaby choć o krok do przodu, w jakimś konkretnym, rozpoznawalnym kierunku? Moim zdaniem nie ma. Myślę, że od szefa sceny narodowej można i należałoby jej oczekiwać. Zwłaszcza dziś, gdy na przełomie stuleci stajemy wobec utworu, który — w podobnym momencie dziejowym sprzed wieku — stał się wieloaspektowym (historycznym, artystycznym, towarzyskim, społecznym) wydarzeniem.

Wesele, ten „Polaków portret własny” i najbardziej znany zbiór cytatów — w którym bez względu na czas i miejsce każdy z rodaków znajdzie coś, co gra na strunach jego duszy — Wyspiański pisał krwią, potem i łzami, jeśli wolno mi sparafrazować zupełnie innego autora. Kpił zarówno z inteligenckiego pustosłowia i artystowskiego piękonoduchostwa, jak też z niekontrolowanej porywczości chłopów. Dramat niesie w sobie ból, rozpacz, duchową szamotaninę, cierpką konie. Na scenie Narodowego odnajdujemy zaledwie nikłe ślady tych emocji, gdyż wystudiowany sposób ich prezentacji nie pozwala na gorący, żywy odbiór.

Znany z artystycznej pomysłowości twórca, wykonał jedno z „najbezpieczniejszych” przedstawień w swym dorobku, dlatego spektakl nie wzbudzi — jak mi się wydaje — poważniejszych kontrowersji. Aktorzy z poświęceniem odpracowują przypisane im role. Obawiam się, że nieświadomi celu, do którego zmierza całość. Świadczyłby o tym zwłaszcza mglisty i nieokreślony finał. Bo oprócz tego, jak się gra, trzeba jeszcze wiedzieć, po co.
Człowiek z natury rzeczy jest istotą leniwą, chętnie kroczy wytyczonymi ścieżkami. Artyści i twórcy tym się jednak powinni różnić od tzw. zjadaczy chleba, że — odwrotnie — przecierają nowe szlaki. Stąd też dziwi mnie niezmiernie, że Jerzy Grzegorzewski prowadząc swój autorski teatr „nie chce chcieć”. Wikła się we własną, wciąż powielaną estetykę, której kolejne mutacje z czasem stają się manierą. Vide uporczywe zapełnianie pola gry scenografią zmontowaną z wypatroszonych pianin, które to praktyki prędzej czy później każą się zastanowić nad natrętnością plastycznych wizji, pętających inwencję inscenizatora.

Mój głos — żebyśmy się dobrze zrozumieli — nie jest głosem przeciw temu, skądinąd poprawnemu, przedstawieniu. Jest upominaniem się o powinności narodowej sceny. Wybierając się do teatru na kanoniczne arcydzieło polskiej dramaturgii, nie umiem swych oczekiwań poskromić.

Janusz R. Kowalczyk