„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Zeszyty Literackie” nr 2
  • data publikacji
  • 2000/02/01

„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie

Wesele ujrzałem po raz pierwszy na scenie w czerwcu 1977 roku, w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, w krakowskim Starym Teatrze. Grzegorzewski stworzył wówczas przedstawienie przeniknięte rozpaczą i poczuciem bezsilności, rozgrywające się w półmroku, po bokach sceny i widowni, ze zdekomponowanym tekstem i z postaciami pogrążonymi w melancholii. Jego inscenizacja służyła pobudzeniu pamięci i świadomości widzów, ale była też odbiciem stanu społeczeństwa. Przystępując do pracy nad Weselem w Teatrze Narodowym w Warszawie Grzegorzewski uznał, że odtworzenie jej obecnie, w całkowicie odmiennej sytuacji, jest niemożliwe. „Powracając do Wesela — mówił w trakcie prób — miałem nadzieję, że znajdę oparcie w spektaklu krakowskim, który był mi bliski, ale okazało się, że wszystko jest inne i robię inscenizację od nowa”.

Warszawskie Wesele różni się więc zasadniczo od krakowskiego sprzed 23 lat, jest bowiem radosne, porywające i często zabawne. Spektakl grany jest na jasno oświetlonej, ogromnej i właściwie pustej scenie. Parę mebli, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i konstrukcje z części instrumentów muzycznych zaledwie ewokują wnętrze bronowickiej izby. Grzegorzewski zachował prawie cały tekst sztuki, wprowadzając w nim kilka drobnych zmian (przesunął na początek piosenkę Jaśka „Zdobędę se pański dwór”), a większych skreśleń dokonując tylko w scenach z osobami dramatu. Wiersz Wyspiańskiego nadaje przedstawieniu dynamikę i wewnętrzny rytm, potęgowany przez dobiegającą zza sceny muzykę i tupot nóg kręgu taneczników przesuwającego się na drugim planie. Sytuacje są mocno zarysowane, a aktorzy znakomicie wydobywają zwięzłość, dosadność i ostrość dialogów. Tonacja poszczególnych scen jest zróżnicowana. Pojawia się w nich liryzm i komizm, nostalgia i groza, patos i szyderstwo.

Postacie na ogół potraktowane są z dobrotliwą ironią, ale bynajmniej nie zostały pozbawione rysów tragicznych. Grzegorzewski ukazał bowiem społeczność dźwigającą brzemię przeszłości, rozdzieraną antagonizmami, skłonną do desperackich poczynań, lecz pełną energii, przeobrażającą się, mającą rozbudzone aspiracje, gotową urzeczywistnić marzenia. Zakończenie przedstawienia, w którym zastygli nieruchomo weselnicy na dalekim planie wolno zapadają się pod scenę, jest nie tyle oskarżeniem, co przestrogą, by nie zmarnować zbiorowej energii i nie zaprzepaścić wspólnego dziedzictwa. Spektakl Grzegorzewskiego dowodzi, że Wesele nie tylko nie straciło swej poetyckiej siły, ale nadal możemy się w nim rozpoznawać i odnajdywać podobne do dzisiejszych nadzieje, frustracje czy obawy.

Grzegorzewski starał się respektować kompozycję dramatu, tworząc jednak sytuacje sceniczne zazwyczaj nie sugerował się didaskaliami czy tradycją teatralną. Pozwolił sobie nawet na parę inscenizacyjnych innowacji. Rolę Chochoła powierzył kobiecie, która nie nosi słomianego okrycia, a zamiast na patykach gra na skrzypcach, wykonując przy tym pasaże. Rachel ukazał jako dziewczynę ułomną, lekko kulejącą i z tego powodu szukającą kompensacji w kręgu poezji i imaginacji. Ale powtórzył też kilka rozwiązań z krakowskiego przedstawienia. Choćby scenę przywoływania Chochoła rozegrał, jak przed laty, jako seans spirytystyczny. Ze ściśniętym gardłem patrzyłem jak trójka aktorów staje z wyciągniętymi rękami wokół stolika z maleńkim oknem pośrodku i mówi szeptem „cha cha cha” niczym magiczne zaklęcie.