[Eugeniusz Ionesco...] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

[Eugeniusz Ionesco...]

Eugeniusz Ionesco. Autor Ły­sej śpiewaczki, Krzeseł, Lek­cji, Nosorożca i innych, mniej znanych, rzadziej grywanych dramatów. Ten Francuz rumuń­skiego pochodzenia osiadł od dziesięcioleci w Paryżu, gdzie go uhonorowano prestiżowym człon­kostwem Akademii Francuskiej. Jest uznawany nie bez racji za jednego z klasyków współczesnej awangardy, współtwórcę „teatru absurdu” — na równi z noblistą Beckettem, Adamovem i Gene­tem. Miło pomyśleć, że wszystkie te słynne dzisiaj nazwiska świa­towego teatru mają jednego wspólnego ojca w sztuce. A mianowicie Stanisława Ignacego Witkiewicza, zwanego popularnie „wariatem z Krupówek”, lub po prostu Witkacym…

Międzynarodowa kariera dra­matów Ionesco zaczęła się we wczesnych latach pięćdziesią­tych. Jednak w Polsce autor ten mógł być grany dopiero po październikowej „odwilży”. Podob­nie jak większość sztuk autorów zachodnich, a także wiele drama­tów pisarzy rodzimych. Obie te kategorie stanowczo nie mieściły się w kanonach socrealizmu… Dzięki swemu humorowi, wieloznaczności — i zainteresowaniu autorów problematyką współcze­snego społeczeństwa — „absur­dalne” sztuki m.in. Ionesco, z Nosorożcem na czele, poczęły grać w polskim teatrze lat sześćdziesiątych rolę aluzyjnych i dość przejrzyście szyfrowanych meta­for ówczesnej sytuacji politycznej w kraju.

Dziś sytuacja polskiego teatru uległa diametralnej zmianie. I nie­jeden twórca wspomina po cichu z rozrzewnieniem czasy, kiedy to właśnie „aluzje” zjednywały teatrowi publiczność. Właśnie ze sceny, i z podziemnych wydawnictw — można było dowiedzieć się prawdy o rzeczywistości ota­czającej Polaków. Dziś teatr musi najpierw odpowiedzieć sobie sam z czym przychodzi do wi­dza. Z pewnością w innych ce­lach, nastawieni na inny „odbiór”, wybieramy się do Te­atru Polskiego niż do Współ­czesnego Macieja Englerta. Cze­go innego poszukujemy w Pre­zentacjach Szejda, a coś jeszcze innego frapuje nas w spektaklach Centrum Sztuki Studio.

Ta tradycyjnie awangardowa placówka, działająca od lat pod kierownictwem artystycznym Je­rzego Grzegorzewskiego, który ją przejął po Józefie Szajnie, nie bez kozery nosi w swym tytule nazwisko Witkacego; grywa się tutaj często właśnie autorów współczesnej awangardy, ażeby tylko wspomnieć spektakle Bec­kettowskie z udziałem Tadeusza Łomnickiego.

Najnowszą premierą Studia są Ofiary obowiązku, uroczy lonescowski żart sceniczny, wyre­żyserowany przez Ewę Bułhak i zagrany wspaniale przez aktorów „czujących” specyfikę absurdal­nego humoru autora. Bardzo oryginalnie zaaranżowano prze­strzeń sceniczną spektaklu trwa­jącego niespełna godzinę. To właśnie owa przestrzeń, obliczo­na na 35 osób usadowionych w kiszkowatym korytarzyku, obok właściwej widowni Studia, wydobywa całą niepowtarzalną „teatralność” ukrytą w tekście. I choć pierwotnie Ofiary… były napisane dla sceny pudełkowej, myślę, że o sukcesie tej perełki dla smakoszy — wśród których jest dużo młodzieży, co stało się w Studiu tradycją — zdecy­dowała determinacja reżyserki.

Wtrąceni w tajemniczy tunel, otwierający się przy końcu żelaz­nymi wrotami z ukrytą za nimi zapadnią, uczestniczymy z bliska w banalnej zrazu akcji. Oto przeciętna para francuskich „strasznych mieszczan”: ona (Irena Jun) w papilotach i z odku­rzaczem i on (Andrzej Blumen­feld) w bonżurce, szczebiotliwie komentuje urządzenie „tego naj­lepszego ze światów”. Tradycyjnie już od czasów Voltaire’a w świecie tym wszystko jest na swoim miejscu; łącznie z pra­wem, które jawi się naszej parze jako „dobre i przyjemne”. I właś­ciwie nie bardzo wiadomo, dla­czego człowiek współczesny utracił pogodę ducha cechującą jego przodków…

Otóż to ta wątpliwość okaże się szczeliną, przez którą pocznie wsączać się w tę sielankę absurd. Pojawia się przemiły, cały w uś­miechach policjant (Piotr Bajor) poszukujący niejakiego Molleta. I, powitany z iście paryską uprzejmością przez państwa Choubert, zabiera się do czynie­nia własnej powinności, zmieniając się stopniowo w straszliwego zupaka. W wyniku działań poli­cjanta, błogostan mieszczańskiej pary zostanie rozbity w puch i perzynę. Pojawią się dodatkowe, tajemnicze postacie — od rze­komego poety Mikołaja Drugie­go (żywcem skalkowanego z Wit­kacowskich Tefuanów), poprzez miłośnika alpejskiej wspinaczki, uprawianej na naszych oczach na stromej ścianie, kogoś w rodzaju siedemnastowiecznego muszkie­tera, aż po Murzyna przebranego za wytworną kobietę.

Wszystko rozegrane w znako­mitym tempie, zabawne przez rytmiczność i absurdalność de­kompozycji — którą jednak reży­ser trzyma w ryzach formy teatralnej. I zakończone finałem, w postaci przerżnięcia nieszczęs­nego policjanta (nie na naszych oczach!) piłą tarczową, której groźny, chciałoby się powiedzieć „rewolucyjny”, dźwięk zastępuje swojskie szemranie odkurzacza. Oto ofiara obowiązku, która umiała na swym posterunku wytrwać aż do końca. Kto następny? Banalne, ale z jaką frajdą — udzielającą się nam, wi­dzom — odegrane przez akto­rów. To właśnie oni, sprawnie poprowadzeni przez reżysera, dają nam odczuć, czym jest smak najczystszego teatru.