A my nie umrzemy artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Express Wieczorny” nr 83
  • data publikacji
  • 1991/04/29

A my nie umrzemy

„Minione dzieje życia Iwana Iljicza były jak najprostsze i jednocześnie jak najokropniejsze” — napisał Lew Tołstoj. W przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego te słowa śpiewa pop odprawiający nabożeństwo żałobne.

Iwan Iljicz umiera mając czterdzieści pięć lat. Jest u szczytu urzędniczej kariery. Niedawno odniósł sukces i przenosi się do stolicy. Od dwudziesty lat żonaty ma córkę na wydaniu i syna w gimnazjum. Urządzając bawialnię w nowym mieszkaniu, uderzył się boleśnie o klamką okienną. Od tej chwili — początkowo niezauważalnie jego organizm zaczęła toczyć śmiertelna choroba. Lekarze nie umieją jej nazwać. Sam Iwan Iljicz orientuje sie w pewnym momencie, że nie chodzi wcale o nerkę, ani o ślepą kiszkę, tylko o śmierć.

Agonia, ukazana na scenie w sposób realistyczny, byłaby nie do zniesienia. Peszek wypowiada śmiertelne monologi Iwana Iljicza, wykonując jednocześnie akrobatyczne ewolucje (słusznie, bo przecież świat nieszczęsnego bohatera stanął na głowie). Ale przede wszystkim mówi tekst Tołstojowski z ogromną siłą. Sukces przedstawienia jest w dużym stopniu jego zasługą, bynajmniej jednak nie wyłączną. Jerzy Grzegorzewski, poczynając od klarownej adaptacji tekstu, kończąc na scenografii, osiągnął poziom swoich najwybitniejszych inscenizacji, z pamiętnym Bloomusalem wg Joyce’a z 1974 r. na czele.

Wobec cierpienia i śmierci runął system kłamstw zasłaniający istotę życia Iwana Iljicza. Pozostaje on tragicznie samotny. Kona w domu, wśród najbliższych. Dla nich jednak jego śmierć jest tak bardzo kłopotliwa, że nie pozostaje miejsca na współczucie. Sam nie może się pogodzić z prawdą, że zasada całego życia była zła. Broni się nienawiścią do żony, pretensjami do rodziny. Jedynym bliskim umierającemu człowiekowi staje się chłopak służący Gierasim (Wojciech Malajkat). Całymi godzinami trzyma na swoich ramionach nogi chorego, któremu taka pozycja zdaje się przynosić ulgę.

Indywidualna śmierć człowieka w naszym stuleniu rozwiniętej cywilizacji sukcesu, stała się tematem nieomal nieprzyzwoitym. Zepchnięta została w rejony wstydliwe, a wraz z nią i umierający, który najczęściej nie ma nawet z kim zamienić słowa o swoich fizycznych i moralnych cierpieniach. Prawdopodobnie wystawiamy sobie tym jak najgorsze świadectwo wobec przyszłych pokoleń. Kiedyś malowano w kościołach taniec śmierci. Będąc bliżej śmierci, ludzi byli chyba wtedy bliżej życia.

Spektakl w Teatrze studio trwa tylko godzinę. Po jego zakończeniu publiczność nie chce wychodzić z sali.