Asepktyka śmierci artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tygodnik Literacki” nr 18–19
  • data publikacji
  • 1991/12/05

Asepktyka śmierci

Na Śmierć Iwana Iljicza wszyscy czekali od dawna. Widzowie na kolejną — po długiej przerwie — premierę w teatrze Jerzego Grzegorzewskiego, rodzina tołstojowskiego bohatera na jego nieuchronny a uciążliwie odwlekający się zgon. Śmierć Iwana Iljicza miała być wydarzeniem zarówno dla jego krewnych jak i przybyłych do teatru widzów. Miała być wielkim przeżyciem, ale czy mogła się nim stać?

Ciemne okno sceny przecina ukośnie złota poręcz-szyna. Z kulisy wybiega klin pochylni prowadzącej wzdłuż — ale tylko do jednej trzeciej — uciekającego w górę toru, jak peron, który nagle urywa się zatrzymując tych, którzy jeszcze nie odjeżdżają (choć tę stację prędzej czy później wszyscy będziemy musieli opuścić). Na środku sceny wielkie drewniane łóżko, a właściwie sama jego rama. Przestrzeń jest przejrzysta, chłodna, poddana geometrii linii prostych. Tylko wysunięty na proscenium szezlong bogaty w złocenia i rzeźbienia jest rekwizytem „cieplejszym”, jakby bardziej ludzkim. W tej przestrzeni Iwan Iljicz ma odbyć swój taniec ze śmiercią, taniec zdegradowany, zepchnięty na margines świata opanowanego przez trywialność.

Iwan Iljicz jest czterdziestopięcioletnim urzędnikiem. Miał żonę i czworo dzieci, z których dwoje zmarło (ich śmierć nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia). Jego kariera urzędnicza pięknie się zapowiadała i nagle choroba. Choć Iwan Iljicz nosił brelok z ascetycznym wezwaniem „Respice finem”, choroba nie była rzeczą której by pożądał, z którą mógłby się pogodzić. Dlaczego ja i dlaczego właśnie teraz — to pytania, które wystawiają Iwana Iljicza na wzgardę i śmieszność, tym bardziej, że krewni i przyjaciele nie pozwolą mu zakłócić zdrowej powszedniości. Choroba rozwija się. Iwan Iljicz umiera.

Przedstawienie w Teatrze Studio trwa zaledwie pięćdziesiąt minut. To wyjątkowo krótki traktat o śmierci. Krótki i ostry. Bezwzględny. Jan Peszek występujący w tytułowej roli rozpoczyna przedstawienie idiotyczną piosenką o psie, który wpadł do kuchni, piosenką głupią, ale bez końca. Kończy przejmującym opisem agonii Iwana Iljicza. Zerwany akord ostatnich słów: „wyprężył się i umarł”, przywraca śmierci jej dwoistą naturę. Jej budzący przerażenie patos i fizjologiczną niskość coraz niechętniej postrzeganą przez ludzi, budzącą niesmak.

Podobno Jerzy Grzegorzewski, który wcześniej wyreżyserował utwór Tołstoja w Holandii, marzył o tym, aby wystawić Śmierć Iwana Iljicza jeszcze raz, koniecznie z Janem Peszkiem w roli głównej. Do spotkania doszło, jego rezultat jest dość zaskakujący. Aktor wymknął się reżyserowi, pokazując jednocześnie swe mało dotąd zauważane i wykorzystywane możliwości, zamknięte w diapazonie tragicznym, nawet patetycznym. Tym samym zlikwidował tak charakterystyczny dla Grzegorzewskiego chłód i nieemocjonalność przedstawień. W tym teatrze aktorzy zgodnie funkcjonowali w obrębie postaci o szczątkowej psychice, w świecie ludzi zredukowanych do przegranej, wydrążonych ze wszystkiego poza klęską. Swoim aktorstwem nie stawiali oporu reżyserowi, nie protestowali przeciw obmyślonym przez niego ograniczeniom. Dotychczasowe role Peszka to wyrafinowana intelektualnie gra z dystansem, „na biało”, z tworzonym wciąż efektem obcości wobec siebie i postaci. Wszystko połączone było z naturalną vis comica. (Wystarczy przypomnieć Schaefferowski Scenariusz dla nie istniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego) Można by przypuszczać, że Peszek znakomicie pasuje do poetyki teatru Grzegorzewskiego, gdy tymczasem rozbija formę i czyni to pięknie. Jan Peszek w roli umierającego tworzy właściwie monodram dopełniony ostentacyjnie uteatralizowaną krzątaniną „życiowych” towarzyszy, krzątaniną przeradzającą się w zadufaną w sobie operę. Umierający jest samotny. Żona, córka, koledzy, z którymi grał w karty, a nawet pop ubrany w skórzaną stułę i dziwną koronę, reżyserują siebie w widowisku śmierci. Żona zawczasu przegląda się w żałobie i efektownej rozpaczy, córka pogrążona w nieruchomym zmysłowym tańcu z artystowsko uczesanym partnerem, nie chce zauważyć śmierci ojca. Część przedstawienia jest wręcz śpiewana. Chóry tworzą baletnice w niebieskich sukienkach (niegdysiejsze miłostki Iwana Iljicza?) i grający w karty mężczyźni usadowieni w łóżku — łodzi Charona. Iwan Iljicz próbuje najpierw zamienić umieranie w chorobę, poczuć się lepiej, dociec przyczyny złego stanu zdrowia. Chce oszukać siebie myśląc, że może nie jest aż tak źle, skoro wszyscy zachowują się aż tak beztrosko. W końcu jednak nie można dłużej kryć, że „nie o ślepą kiszkę tu chodzi, ani o nerkę… ale o życie… i śmierć”. Od tej pory Peszek nie pozwoli odebrać granej przez siebie postaci prawa do… śmierci, nie da sprowadzić jej do poziomu „firanek i jesiotrów”. Nastąpi długa scena rozmowy, a właściwie monologu w obecności służącego — Gierasima (Wojciech Malajkat). Ten ma dużo czasu, nie ukrywa tego, co się dzieje: „Wszyscy będziemy umierać”. Może się więc potrudzić i potrzymać w górze nogi swemu panu. Dwaj mężczyźni powoli, w równym rytmie palą cygara. Iwan Iljicz rozlicza się z życiem: „W mniemaniu ogółu wznosiłem się w górę i tyle samo wyciekało ze mnie życia.” Trzeba patrzeć na dół i stygnąć powoli. Gdy wszystko jest przesądzone na scenę wkroczą karciani towarzysze i po kawałku wyniosą stojące na niej łóżko — uprzątną pokój zmarłego. Ostatni monolog Iwan Iljicz wypowie mając za sobą ciało nagiego mężczyzny oświetlone jarzeniowym, „trupim” światłem. Przypomina się obraz Hołbeina ukazujący Chrystusa w grobie. Ten trup to trup Iwana Iljicza, to on sam już po tamtej stronie.

Przedstawienie Grzegorzewskiego pozostawia niedosyt, jak szkic wymagający dopełnienia. Ale czy dopełnienie jest tu możliwe? Jak stworzyć choćby traktat o dobrej śmierci, gdy nie wiadomo dziś jak „dobra śmierć” ma się do antynomii lekko-ciężko, beztrosko i niezauważalnie — w cierpieniach i pełnej świadomości umierania. Teatralny świat Grzegorzewskiego okazał się miejscem umierania aseptycznego i sterylnego. Peszek przekroczył jego granice, będąc w grze tragicznym.

Wybór aktora grającego główną rolę jest jednak przecież wyborem reżysera, jedną z ważniejszych rzeczy w pracy nad przedstawieniem. Czy wybór jakiego dokonał Grzegorzewski świadczy o tym, że w jego teatrze nastąpią istotne zmiany?