Pieśń o zagładzie artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Pieśń o zagładzie

O teatrze autorskim Jerzego Grzegorzewskiego zwykło się mówić, że jedno jego przedstawienie składa się z tylu różnych przedstawień, ilu widzów danego wieczoru wypełnia widownię. Każdy widz bowiem to oddzielna interpreta­cja, a zatem inne przedstawienie.

Tak też rzecz się ma z naj­nowszym spektaklem Grzegorzewskiego Powolne ciemnienie malowideł. Zaś sam autor, reżyser i scenograf w jednej osobie tak napisał w programie do przedstawienia: „Wyobrażam sobie sztukę, której nie potra­fię napisać. Miejscem akcji jest stara dzielnica Amsterdamu, niedawno zburzona. Opowiada­no mi, że stała od wojny pu­sta, wyludniona — cały frag­ment miasta. Domy, ulice, me­ble, książki, obrazy czekały na powrót zaginionych właścicieli. Musiał upłynąć czas, aby we­dług prawa uznano, ze zaginę­li ostatecznie. Los mieszkańców tych domów był znany, spala­no ich w krematoriach. Przez te puste ulice mógłby iść Kon­sul z Pod wulkanem”.

Powolne ciemnienie malowi­deł to — najogólniej mówiąc — apokaliptyczna wizja zagła­dy kultury europejskiej, tra­giczny obraz świata usytuowa­ny pod wulkanem i pozostający w ciągłym zagrożeniu. Trudno by tu (i na próżno zresztą) ustalać czas i miejsce akcji. Rzecz bowiem dzieje się nie wiadomo gdzie. Może w sta­rej dzielnicy Amsterdamu, a może wszędzie. Kiedy? Może dawno, a może dzisiaj. Zaś przywoływanie w kilku miej­scach powieści Malcolma Low­ry’ego Pod wulkanem rów­nie nie precyzuje czasu ni miejsca zdarzeń oraz — o dzi­wo — tematu. No, bo może to być temat dotyczący kliniczne­go studium, schizofrenii. Wtedy miejscem akcji byłby szpital dla psychicznie chorych, a postaciami byliby chorzy, czyli wariaci. I odbierając w tej płaszczyźnie przedstawienie będziemy interpretować grę ak­torów, wszelkie zdarzenia i wy­strój plastyczny spektaklu właśnie z tego punktu widze­nia.

Ale można to przedstawienia zobaczyć także w innych kate­goriach, np. filozoficzno-estetycznych. I wtedy spektakl Grzegorzewskiego zaistnieje ni­czym nagle odkryty fresk na ścianie, fresk, do którego do­stało się światło dnia. Pod wpływem tego światła następu­je powolne jaśnienie (a może ciemnienie) malowideł naściennych. U Grzegorzewskiego malowidła-sceny ciemnieją. Ty­tuł przedstawienia nie precyzu­je tematu i nie pomaga klarownej interpretacji tegoż. Tak zresztą, jak strzępy zdań czy słów wyrzucanych przez akto­rów, czy ich pantomimiczne po­ruszanie się na scenie. Wszyst­ko to powoduje wielointerpre­tacyjność przedstawienia. Jedni zobaczą tu reminiscencję z Kaf­ki, inni tylko to, że bez mi­łości naprawdę nie można żyć, wszak tylko ona posiada moc ocalającą, a jeszcze inni zoba­czą tu opowieść o alkoholiku, który zmierza ku nieuchronnej zagładzie. Jest w tym spektak­lu ślad fascynacji reżysera o­brazami Giacomettiego, litera­turą i filmem (Pies andaluzyjski, Śmierć w Wenecji).

Brak fabuły (w tradycyjnym znaczeniu) i wielowarstwowość materii spektaklu sprawia, iż w zależności od stanu świado­mości odbiorcy, jego wiedzy, do­świadczeń i wrażliwości będzie to spektakl o tym, lub o czym innym.

Ktoś nazwał przedstawienie Grzegorzewskiego symfonią o u­mieraniu świata. Jest to spektakl wielkiej urody plastycznej, przykład cudownie harmonijne­go zestrojenia gry aktorskiej z tonacją muzyczną, z materią plastyczną, i w ogóle z ryt­mem całego przedstawienia.

Osobny rozdział to aktorzy. Są znakomici. To co wykonu­ją na scenie nawet w najmniejszych epizodach, to rodzaj stu­dium gry aktorskiej. A Marek Walczewski w roli Konsula o­kazuje się być doskonałym me­dium reżysera. Jednakże mimo tylu komplementów nie wróżę temu przedstawieniu powodze­nia. W szerszym znaczeniu jest ono bowiem zbyt osobistą i nad­to hermetyczną wypowiedzią Grzegorzewskiego, toteż i gro­no odbiorców zapewne będzie wąskie.

Obym się myliła.