Agonia woli i mocy artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tygodnik Powszechny” nr 48
  • data publikacji
  • 1997/11/30

Agonia woli i mocy

Najpierw scena jest pusta, otwarta, tylko gdzieś w głębi majaczy nieznany kształt zakryty ciemną płachtą, który później okaże się gipsowym modelem pomnika Jana III Sobieskiego z warszawskich Łazienek. Noc listopadowa w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego rozpocznie się od sceny z Wyzwolenia, rozmowy Reżysera z Konradem. Potem pojawi się Muza. Grzegorzewski najpierw bawi się tekstem Wyzwolenia, który nabierając nagle dwuznaczności okazuje się być wymarzonym na otwarcie sceny narodowej:

„REŻYSER
Jest jaka sztuka?

KONRAD
Nic.

REŻYSER
Nic!? A my mamy wielką scenę: dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż. Przecież to miejsce dość obszerne, by w nim myśl polską zamknąć już.”

Ale żart i zabawa dwuznacznością nie trwają długo. Muza, grana tak samo jak w La Bohème przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską, tym razem jest Muzą bardzo serio. Nie ma w sobie nic z rozkapryszonej i próżnej aktorzycy. Zaczyna się poważny dramat układać, nowe widowisko, Polska współczesna.

„W dramacie Wyspiańskiego artyzm panuje nad wszystkim: nie ma tłumaczeń, jest przedstawienie, swobodne, stąd dziwne płatanie się rozmaitych dążeń jakby zazębianie się jednych o drugie, że splot jest nie do rozwikłania, a jest jasny”. To zdanie Stanisława Lacka pochodzące z jego artykułu o Nocy listopadowej znakomicie oddaje również charakter przedsięwzięcia Grzegorzewskiego. „Splot jest nie do rozwikłania, a jest jasny”. Owa jasność przychodzi wtedy, gdy próbuje się powiedzieć o czym jest to przedstawienie. Pytanie może niezręczne, gdy zadawane poezji, a teatr Grzegorzewskiego jest przecież teatrem głęboko poetyckim, ale konieczne do rozwikłania trudnej zagadki interpretacyjnej. Najsławniejsza z Nocy listopadowych wystawiona przez Andrzeja Wajdę dotyczyła przede wszystkim sprawy narodowej, wolności i walki, godności, wierności i zdrady. Była wielkim patriotycznym werbunkiem, wezwaniem „Do broni!”. Teraz przedmiotem walki nie jest już wolność, lecz myśl, myślenie. Można nazwać ją myślą narodową, ale nie wiem czy potrzebne są aż tak patetyczne określenia. Myśl trzeba odbudować, skoro się „na proch skruszyła”. Można tego dokonać docierając do głębokich znaczeń arcydzieł narodowej literatury, zwłaszcza tych największych, mocno zapoznanych, przystrojonych w narodowo-wyzwoleńczą gębę. O jaką myśl dobija się Grzegorzewski swoim przedstawieniem? Myśl o śmierci i przemijaniu. To ona, a nie historyczne zdarzenia stanowiące kanwę Nocy listopadowej jest dla Grzegorzewskiego najważniejsza. Tragiczny wymiar dramatu egzystencji zaplątanego w kosmos mitologiczny, pełen niejasnych wróżb i zimnych boskich machinacji.

Ulubione zarzuty, jakie stawia się Grzegorzewskiemu, to wywracanie arcydzieł na nice, czyli niewierność autorowi nie dająca rzekomo żadnych pozytywnych skutków, ogromne skróty w tekstach czy łączenie ze sobą utworów, które nigdy połączone być nie miały. Tym razem tekst Wyspiańskiego grany jest niemal w całości, a wszystkie skróty oraz zapożyczenia z innych utworów skrupulatnie odnotowano w rzetelnej nocie zamieszczonej w programie. Ale i tak pewnie znajdą się tacy, którzy uznają, że ingerencja Grzegorzewskiego w tekst Nocy listopadowej i coś, co nazywa się potocznie „stylem” Wyspiańskiego, jest nie do zaakceptowania. Dla tych jeszcze jedna uwaga Lacka: „Nic mniej ustalonego jak styl jakiejś epoki; dla czasów późniejszych, dla artystów późniejszych staje się motywem, z którego nowy styl rozwijają ci artyści, staje się motywem to, co może dla tamtych było już dziełem. Tak widocznie być musi, tego wymaga ciągłość nieprzerwana”.

Noc listopadowa Grzegorzewskiego jest więc przedstawieniem o śmierci i przemijaniu. Paradoksalnie najbardziej chyba okrojony tekstowo wątek Demeter i Persefony zaciążył na interpretacji całego dramatu. „Umierać musi, co ma żyć…”. Na razie jest czas umierania, schyłku, dekadencji sił i woli. Persefona przygotowuje się do zejścia do Hadesu, a jej niejasne opowieści o „tamtym świecie”, z którego przyjdzie odrodzenie, dalekie są od rzeczywistości, którą oglądamy na scenie. W rękach Grzegorzewskiego Noc listopadowa staje się historią melancholijną, zarażoną chorobą na rozpacz. Dlatego najważniejsza wydaje mi się trzecia część, w której w łazienkowskim Teatrze na Wodzie polegli oczekują na łódź Charona. Wspierają się o pale, przy jakich cumuje się gondole w weneckich kanałach, ale w swej wersji pale zwieńczone są różnymi w kształtach tłumikami od trąbek. Wenecja jest znakiem śmierci i melancholii. Scenerią idealną dla rozmów pokonanych. Stąd najbliżej do styksowych wód oddzielających świat śmierci od świata odrodzenia, stąd bez wątpienia najbliżej do letejskiej rzeki zapomnienia. Teatr na Wodzie — Wenecja. Dekoracje dla śmierci. Potem polegli odejdą w głąb sceny, pod wielką ślepą ścianę, ścianę płaczu, która nie przynosi ukojenia. Za chwilę scena zamieni się w plac, na którym książę Konstanty przeprowadzi kolejną musztrę oddziałów wojskowych. Miejsce poległych zajmą żwawe szeregi żołnierzy, w kolorowych nienagannych mundurach, ustawionych w perfekcyjne szeregi. To przyszli polegli, na razie w służbie śmierci i zabijania.

Wiadomo, że Grzegorzewski uwielbia grać konwencjami i że robi to bardzo umiejętnie. Noc listopadowa jest gigantyczną grą z konwencjami. Przede wszystkim z teatrem w teatrze, którego użył w tekście Wyspiański wprowadzając sceny z Teatru Rozmaitości, a z którego Grzegorzewski uczynił zasadę kompozycyjną całego przedstawienia. Teatralność wydarzeń jest stale podkreślana. Aktorzy zmartwychwstają i choć wszystko dzieje się serio, nic nie dzieje się naprawdę, bo to tylko i aż teatr. Nawet umierający ojciec Lelewela, którego Hermes — wysłannik śmierci — wynosi ze sceny na rękach, już po chwili pojawia się na niej z powrotem. Przecinają ukośnie wraz z Hermesem zawzięcie o czymś dyskutując, ale tym razem nie są to już osoby dramatu, lecz aktorzy, którzy skończyli swoją rolę. Swobodą i wodewilowy charakter zakulisowych wydarzeń w Teatrze Rozmaitości, udzielają się całemu przedstawieniu. Przecież od samego początku wiadomo, że mamy do czynienia z budowaniem przedstawienia. Grany przez Krzysztofa Wakulińskiego Reżyser, ten z Wyzwolenia, cały czas kontroluje, co się dzieje na scenie. Wraz z Jerzym Kamasem grającym Lelewela, odczytuje Do Nocy listopadowej część muzyczną, będącą szkicem libretta uzupełniającego część mitologiczną dramatu. Ciągłość i iluzja są bez przerwy, w sposób charakterystyczny dla Grzegorzewskiego rozbijane, tak by stale najważniejsza w spektaklu pozostawała nie fabuła czy anegdota, lecz myśl, myślenie na sposób poetycki. Poza teatrem w teatrze, który zawładnął całym spektaklem, można też znaleźć tu grę z innymi konwencjami, na przykład starego kina. Scena ataku na siedzibę Konstantego grana z dziwnym patosem w iluzjonistycznych dekoracjach, przypomina stylem choćby filmową Warszawiankę.

Najmocniej w pamięć zapada scena rozmowy Joanny (Dorota Segda) z Aresem-Konstantym (w tej podwójnej roli, zresztą najlepszej w całym spektaklu Krzysztof Globisz). Oboje małżonkowie-kochankowie spoczywają na stalowych rekamierkach ustawionych na krańcach długiego, lśniącego stalowego podestu. Wsparta o stalowy wałek Joanna wygląda niemal jak Paulina Borghese na rzeźbiarskim portrecie wykonanym przez Canovę. Rozmowa toczy się spokojnie, kochankowie nie patrzą na siebie. Jest w nich jakaś dziwna jasność, świadomość przesilenia i schyłku. Kiedy pojawi się ubrana w żałobną czerń Persefona (Magdalena Warzecha) Ares i Joanna odejdą w mrok sceny. Kolejna energia listopadowej nocy wyczerpała się. Nie pomógł boski rodowód Aresa. Świat nieuchronnie skazany jest na ciemność, a jego protagoniści na klęskę. Ocaleć może jedynie teatr.
Trudno ogarnąć i opisać przedsięwzięcie Grzegorzewskiego. Jest bowiem jak poemat, swobodne w skojarzeniach i w grze wyobraźni. Niezwykle bogate inscenizacyjnie i zrobione z rozmachem, jakiego dawno nie było w polskim teatrze, z wykorzystaniem imponujących możliwości technicznych, jakie daje scena Narodowego. W obsadzie doliczyłem się 55 aktorów, których wspomaga część Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Jest jeszcze spora orkiestra i grupa maszynistów scenicznych jawnie przestawiających monumentalne dekoracje. Inscenizacyjny impet nadaje całości aurę nierealności i jeszcze bardziej podważa ontologię postaci. Ta Noc listopadowa zagubiła się w jakimś przedziwnym miejscu kosmosu zbudowanego z teatralnych dekoracji.

Sceniczne rozbuchanie czasami mi przeszkadzało, może dlatego, że scenografii do spektaklu nie robił tym razem sam Grzegorzewski. Monumentalne dekoracje Andrzeja Kreutz Majewskiego czasami wydawały się zbyt rozbudowane i przytłaczające urodę teatralnych zdarzeń, nie zespolone organicznie z resztą przedstawienia. Jeszcze gorzej rzecz ma się z kostiumami. Niektóre z nich są po prostu brzydkie i bezmyślne, popadają w kiczowatość teatralnej galanterii. Zupełnie nie do przyjęcia są na przykład kostiumy krwiożerczych Ker, które wyglądają i zachowują się jak pamiętny zespół tańca nowoczesnego Sabat, z pełnym niestety poszanowaniem mód i poetyki lat siedemdziesiątych. Nie rozumiem też niektórych wyborów obsadowych, nie mówiąc już o tym, że na zespołowość w zespole Teatru Narodowego przyjdzie nam jeszcze poczekać. Póki co aktorzy sprawiają czasami takie wrażenie, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu lub spotkali na scenie zupełnie przypadkowo. Na razie więc, co zresztą jest w pełni usprawiedliwione, mamy do czynienia z materiałem na świetny zespół, ale jeszcze nie z zespołem. Z tych mankamentów biorą się niedoskonałości przedstawienia, wielkiego i wspaniałego zamiarem, ale czasem jeszcze niegotowego, zbyt świeżego i chłodnego w septycznej przestrzeni Sali Bogusławskiego.

Noc listopadowa w reżyserii Grzegorzewskiego nie jest eposem bohaterskim opiewającym mężów sławnych i walecznych, ale epitafium woli i mocy. Ostatnim człowiekiem czynu, którego nie dotknęła jeszcze choroba na rozpacz jest Konstanty, jednak i on nieubłaganie wpada w korkociąg obłędu, za którym mocy już nie ma. Słowa Waleriana Łukasińskiego (Olgierd Łukaszewicz) zamykające dramat, będące zresztą cytatem z Ody do młodości brzmią jak retoryczna przestroga. Blady, zakuty w kajdany, przykuty do armaty Łukasiński powtarza:

„Witaj — Jutrzenko — swo-bo-dy — —
za to-bą — zba-wie-nia — Słoń-ce.”