„Bloomusalem” Joyce’a artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Słowo Powszechne” nr 81
  • data publikacji
  • 1974/04/05

„Bloomusalem” Joyce’a

Doczekała się i Warszawa — po Gdańsku — swojego Ulissesa. Adaptacją Epizodu XV Teatr Ateneum zaina­ugurował działalność swej trze­ciej, „nocnej” sceny, nazwanej Ateneum-Atelier; zamierza na niej realizować przedstawienia „które z powodu ryzyka artysty­cznego a także z powodów techni­cznych, finansowych itp. nie znalazłyby miejsca w normalnych planach repertuarowych” teatru. Scena ma służyć „wszechstron­nym poszukiwaniom artystycz­nym, rozumianym tak w sensie estetycznym jak i społecznym”.

Właściwie to ta „inauguracja” odbyła się nieoficjalnie znacznie wcześniej: zapoczątkowało ją „no­cne” przedstawienie inscenizacji Ameryki Kafki, którego twór­cą był Jerzy Grzegorzewski. On też przygotował widowisko Bloomusalem. Wydaje się, że jest ono znacznie bliższe Joyce’a, niż napisana na kanwie Ulissesa sztuka tłumacza tej powieści Macieja Słomczyńskiego, zrealizo­wana przed kilku laty przez Zygmunta Hubnera w Teatrze “Wybrzeże, a później przygoto­wana przez Hubnera jako przedstawienie dyplomowe ze studenta­mi PWST w Warszawie.

Grzegorzewski jest bliższy Ulisse­sa mimo że zbudował swe widowisko w zasadzie na jednym tylko epizo­dzie — tym samym Epizodzie XV który posłużył Mariorie Barkentin do jej adaptacji scenicznej. Adaptację tę, nie najlepszą zresztą, zrealizował w sposób bardzo interesujący Burgess Mevedith w londyńskim „Arts Theatre”, prezentując ją następnie w pa­ryskim Teatrze Narodów w 1959 r. (re­lacjonowałem ją wówczas z korespon­dencji z Paryża). Obecna propozycja tekstowa i teatralna Grzegorzewskiego, wychodzi z trzech przesłanek, z któ­rych dwie leżą u podstaw przełomo­wego dla współczesnej powieści euro­pejskiej znaczenia Ulissesa: Joycowskiej techniki „strumienia świadomości” i projekcji „monologu wewnętrznego” graniczącego z ekshibicjo­nizmem psychicznym i z warunkują­cego te techniki „ujarzmienia czasu” wyrwania się z jego ograniczających despotycznych uwarunkowań, podob­nie jak przekreślenia „praw przestrzeni”, jak również ze związków Joyce’a z freudyzmem; trzecia wreszcie prze­słanka, trzecia dyrektywa artystyczna w budowaniu widowiska wykorzystu­je współczesne zdobycze i ekspery­menty teatralne czy parateatralne z zakresu happeningu. Przy tych zało­żeniach twórczych trudno mówić o ja­kiejś integracji intelektualnej czy strukturalnej, skoro właśnie dezinte­gracja decyduje o zaproponowanym gatunku.

Widowisko składa się z dwóch części. Pierwsza rozgrywa się na dużej sce­nie teatru, a więc w warunkach teatru konwencjonalnego, chociaż jego konwencje łamane są ciągle, druga — w warunkach quasi-happeningu. Twórca widowiska dysponuje tu znacznie większą przestrzenią, wykorzystując hall teatralny na parterze oraz po­mieszczenia Sceny 61 i szatnie. Grzegorzewski, przyjmując kon­wencję inspirowaną przez Freuda, operuje senną deformacją, łącząc w widowisku najróżniejsze ele­menty plastyczne, dźwiękowe, ru­chowe.

Widz jest — zwłaszcza w drugiej części — osaczany przez nie, atakowa­ny, prowokowany. Jest to działanie nie na intelekt, który należałoby raczej „wyłączyć” dla biernego podda­wania się temu obstrzałowi, lecz na sfery biologiczno-emocjonalne, ich kręte i najniższe kondygnacje. Ponie­waż nie jesteśmy jeszcze „oswojeni” z takim teatrem i nie mamy wypra­cowanej techniki i higieny percepcji, sporo wysiłku teatru idzie chyba w próżnię, rozgrywające się w drugiej części symultanicznie w różnych miej­scach widowisko jest na bieżąco ko­mentowane z „samoobronnym” dy­stansowaniem się intelektualnym, co przekreśla w jakiejś mierze wysiłki teatru.

Rzecz interesująca? Na pewno. Ale to jednak tylko — interesują­cy, może nawet fascynujący — margines teatru. W każdym razie eksperyment ważki. Oby służył nie snobizmom lecz rozwojowi te­atru.

W widowisku występuje niemal cały zespół oraz chór i orkiestra. Mimo przygniatającej aktorów, rozpasanej teatralności i happeningowości, organizowanej przez reżysera, Marek Walczewski w wiodącej roli Blooma jest w na­szej percepcji ciągle obecny, wy­prowadzając widowisko poza gra­nice eksperymentu („sztuka dla sztuki”) na szlak trudnych, wsty­dliwych, tragicznych, komicznych, żałosnych ludzkich spraw.