„Duszyczka” w tunelu artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Duszyczka” w tunelu

Jerzy Grzegorzewski zapowiada, że wychodzi z teatru i zajmie się malarstwem. Czy paradoksalnie dlatego jego najnowszy spektakl jest tak ostentacyjnie antymalarski? W inscenizacji Duszyczki Tadeusza Różewicza w Teatrze Narodowym nie ma właściwie nic z dawnych scenicznych obrazów mistrza, pięknie skomponowanych w przestrzeni, malowanych ciepłym żółtym światłem. Siedzimy wzdłuż ściany obskurnego tunelu do przewozu dekoracji pod Wierzbową, maźniętej różowo-pomarańczowo-brudnymi farbami; co pewien czas wnętrze zalewa mleczne światło filmowej blendy. Oglądamy coś w rodzaju filmu, tyle że pociętego i pozbawionego ciągłości: bohaterowi, starzejącemu się mężczyźnie, przesuwają się przed oczami kadry z dawnego życia, kobiety, zdarzenia, zachwyty, klęski. Czasem groteskowo przerysowane, czasem naznaczone smutkiem przemijania, odbijającym się w przygaszonych, pełnych bólu oczach Jana Englerta. Niektóre sceny wpadają w patetycznie-operowy ton, inne — jak ostatni dialog Englerta z Beatą Fudalej — poruszają intymną nutą. Czuje się autentyczną rozpacz, choć wiele sekwencji jest irytująco niejasnych; na technikę strumienia świadomości stosowaną przez Różewicza nakłada się kapryśność skojarzeń Grzegorzewskiego. Sceny z tego spektaklu będą jednak powracać w pamięci widzów, jak powracają obrazy z Hamleta Stanisława Wyspiańskiego i z innych spektakli, składających się na festiwal Planeta Grzegorzewski, najważniejsze wydarzenie sezonu w Warszawie.