„Halka” z dreszczykiem metafizycznym artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Więź” nr 11
  • data publikacji
  • 1998/11/01

„Halka” z dreszczykiem metafizycznym

Są lata dwudzieste. W Zakopanem Stanisław Ignacy Witkiewicz kręci film będący „awangardową wersją opery Halka Stanisława Moniuszki przedstawioną w Czystej Formie”. W owym przedsięwzięciu biorą między innymi udział artyści operowi, dandyski i ekscentrycy zakopiańscy, widmo Rycerza z Giewontu oraz chór filozofujących górali. Taki jest punkt wyjścia najnowszego przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego Halka Spinoza w Teatrze Narodowym w Warszawie. Reżyser, tak jak to już bywało wcześniej, zaproponował scenariusz według własnego pomysłu. Podobnie jak w przypadku Tak zwanej ludzkości w obłędzie jego bohaterem jest Witkacy, który jednak tym razem występuje w roli reżysera filmowego. Teoretycznie autor Matki mógłby zdobyć się na podobny eksperyment, w rzeczywistości nigdy takiej próby nie podjął.

W opowieści, którą snuje reżyser, Witkacy usiłuje podporządkować swoim koncepcjom operę Moniuszki. W tym celu Grzegorzewski wkłada w usta górali filozoficzne sentencje pochodzące z Historii filozofii po góralsku księdza Józefa Tischnera. Pomysł jest zresztą świetny. Pamiętamy, że w dramatach Witkacego bardzo proste osoby, kucharki czy szewcy rozprawiają o sztuce Czystej Formy i Jedności w Wielości. Choć w tym przypadku górale tłumaczą poglądy znanych filozofów na podstawie własnego doświadczenia, z właściwą sobie prostotą i mądrością życiową, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tak samo jak wspomniani bohaterowie Witkacego niewiele rozumieją z tekstu, którym przyszło im mówić. Obok nich w Witkacowskiej Halce występują także stali bywalcy Zakopanego, a więc tłum wielbicielek mistrza uganiających się za nim bezustannie, zblazowani artyści poszukujący Dziwności Istnienia, a czasem scenę zaludniają również tajemnicze postaci z dramatów autora Matki. To zderzenie dwóch światów, między którymi istnieje tylko pozorne porozumienie, przywodzi na myśl Wesele Stanisława Wyspiańskiego.

Witkacy — przywódca międzywojennej awangardy funkcjonuje u Grzegorzewskiego jako hasło, symbol tamtej epoki. Wprawdzie bohater z dużym zaangażowaniem wygłasza fragmenty swoich manifestów, ale kryje się za nimi jedynie rozpacz bezsilnego artysty. Dość szybko można się zorientować, że jego koncepcje, kiedyś wyprzedzające swój czas, w przedstawieniu pokazane są jako anachroniczne. Po raz kolejny Grzegorzewski przypomina, że modernizm jest dla niego stałym punktem odniesienia. Na przykładzie Witkacego pokazuje, że prądy, które potem pojawiły się w sztuce, były jedynie nieustannym powielaniem lub przekształcaniem pomysłów tamtej epoki. Dziś ilość kombinacji się wyczerpała, a my stajemy w obliczu postmodernistycznej pustki.

Grzegorzewski jak zwykle układa skomplikowany teatralny rebus. Obok fragmentów z dramatów i pism teoretycznych Witkacego, wyjątków z Historii filozofii po góralsku księdza Józefa Tischnera i tekstu Włodzimierza Wolskiego, przewijają się między innymi wtrącenia z Ameryki Franza Kafki oraz Ulissesa Jamesa Joyce’a. Na przedstawienie składają się więc mądre sentencje; niejaki kłopot sprawia tylko odnalezienie tej najważniejszej z ważnych, która być może stanowiłaby klucz do rozwiązania zagadki, jaką ułożył reżyser. Widzowie trudzą się więc przy rozwiązywaniu łamigłówki i — jak sądzę — tylko nieliczni są w stanie wskazać pochodzenie wszystkich cytatów. Myślę jednak, że nawet ci, którzy nie mogą sprostać wysokim wymaganiom reżysera, dobrze bawią się na Halce Spinozie. W dużej mierze jest to zasługa aktorów. Krzysztof Wakuliński (Stanisław Ignacy Witkiewicz), choć stroi dziwaczne miny znane z autoportretów i fotografii autora Matki, krzywi się i robi zeza, w rzeczywistości przeczuwa klęskę swojej metody. Ewa Konstancja Bułhak (Fajtcacy) tworzy doskonałą karykaturę artystki operowej. Anna Chodakowska (Klaudestyna) i Magdalena Warzecha (Bella-Bello), należące do licznego grona wielbicielek mistrza, kpią z ich egzaltacji. Świetny jest również Zbigniew Zamachowski jako przywódca chóru górali, szczególnie kiedy śpiewa Krywaniu, Krywaniu. Gama nastrojów wydobytych przez aktorów tworzy aurę tego przedstawienia. Chwilami jest ono podszyte wysublimowanym humorem, innym razem melancholią. Niekiedy jednak zmiany następują zbyt szybko. Kiedy pojawia się nuta serio, reżyser niemal błyskawicznie łamie ją ironią i czar pryska. Rozmaitym pojawiającym się tu tonacjom towarzyszy znakomita muzyka Stanisława Radwana. Swój spektakl komponuje Grzegorzewski z pięknych plastycznie obrazów. Należy do nich jeden z ostatnich, kiedy ekscentryczni artyści biorący udział w filmie, wsiadają na statek przywodzący na myśl Titanica i udają się w bezpowrotny rejs. Czuje się nostalgię za tamtą odchodzącą epoką. Ta i wiele innych scen zostaje w pamięci długo po opadnięciu kurtyny.