„Końcówka” Becketta artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Echo Krakowa” nr 208
  • data publikacji
  • 1981/10/27

„Końcówka” Becketta

Stuknęła teatrowi krakowskiemu długo oczekiwana dwusetka i przecież nie da się ukryć, że dostojny Jubilat nie dość że kuleje, to jeszcze przeżywa lata chude. Dziwi to zwłaszcza w przypadku Starego Teatru, który przecież zwykle przemawia w imieniu pozostałych scen naszego miasta. W okresie, kiedy tak bardzo trzeba było pokazać tej Polsce i temu światu jakieś naprawdę dobre i artystycznie ukształtowane widowisko, Stary Teatr rzucił się na Becketta i jego Końcówkę. Spektakl reżyserował słynny skądinąd inscenizator sztuk Mistrza — Walter D. Asmus. To nużące przedstawienie, pozbawione jakiejś klarownej linii interpretacyjnej, bez śladu warsztatu reżyserskiego, wypłukane z humoru, który zawsze współtworzy tragiczną wizję świata w dramatach Becketta, jest zagrane źle: Końcówka zamieniła się w słuchowisko radiowe na deskach teatru.

Niezgodności panującej pomiędzy aktorami co do nadania kształtów przedstawianym postaciom, towarzyszy nieprawidłowe dobranie ról dla artystów. Wiktor Sadecki wyraźnie się nudził, sprawiał wrażenie zbędnego rekwizytu i z tej zbędności zrobił melodramat. Cóż — przecież pozbawiono go tej sfery gry, w której zawsze okazuje się mistrzem — walki wewnętrznej towarzyszącej szerokiemu gestowi, intelektualnie urabianemu słowu. Leszek Piskorz momentami jest zabawny; mamy ochotę się śmiać widząc Halinę Kwiatkowską i Romana Stankiewicza w kubłach na śmiecie — ale zaraz człowiekowi robi się jakoś głupio, bo przecież rechotać na tym Becketcie nie wypada, skoro on taki poważny…

Reklama czyniona wokół Końcówki i osoby reżysera, nazwisko Beckett, które figuruje już w słowniku współczesnego Polaka jako hasło czy slogan, spowodowały, że nastawienie widzów do tego spektaklu odzwierciedlało stosunek tego, który rozwiązuje krzyżówki do encyklopedii czy słownika, z których korzysta jak ze ściągi. Takie odczucia dominowały po premierze.

A teraz zastanawiam się: może to nie tak? Może my już nie rozumiemy Becketta (czy kiedykolwiek go rozumieliśmy?), może on już się zestarzał, stał się Klasykiem, do którego trzeba się odwoływać, ale którego wskrzesić niepodobna? Rozpada się świat dokoła nas, w nas, w teatrze, w aktorze. Poddajemy się działaniu zewsząd wyłaniającej się dezorientacji. Rzeczy przestają się scalać, dogorywają osobno. Może to jest przesłanie tej Końcówki? Jakież to wszystko dziwne… Jakie straszne.