Ludzie i artyści artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tygodnik Powszechny”
  • data publikacji
  • 1997/01/26

Ludzie i artyści

Każdemu zdarzyło się usiąść w ka­wiarni przy oknie wychodzącym na plac lub ulicę i obserwować przechodzących ludzi. Czasami obserwo­wane sytuacje zaczynają się dziwnie ry­mować, zdarza się, że współbrzmią z mu­zyką, która gra w kawiarnianym wnętrzu, albo z tym, co nam akurat w duszy gra. Sytuacje codzienne, przypadkowe, pozba­wione planu i nieobciążone żadnym nada­nym z góry znaczeniem, zaczynają pano­wać na chwilę nad przeznaczeniem na­szych myśli. Tadeusz Kantor opowiadał kiedyś, że dla niego ulica właśnie, obser­wowana z kawiarnianego okna, jest ulu­bionym teatrem i daje mu największą i naj­prawdziwszą wiedzę o miejscu, w którym się znalazł. Kawiarnianego poznania nie da się porównać z wizytą w jakimkolwiek muzeum czy we wszystkich kościołach miasta razem wziętych. Patrząc na ulicę dowiadujemy się wszystkiego, choć nadal tak naprawdę nic nie wiemy o sobie na­wzajem.

Sztuka Petera Handkego Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawza­jem składa się z samych didaskaliów pre­cyzyjnie opisujących ruchy i działania postaci na placu miejskim. Handke w roz­mowach objaśniał, skąd wziął się pomysł i potrzeba skonstruowania takiej sztuki: „Byłem na placu w Muggi koło Triestu, przez całe popołudnie, w lecie. Było sza­lenie piękną rzeczą przyglądanie się temu, co się działo. Nagle nadjechał karawan, z domu wyniesiono trumnę i włożono do ka­rawanu, i karawan przejechał z jednej uliczki w drugą. Było to bardzo osobliwe i dookoła zebrało się wielu ludzi. Po pięciu minutach wszystko się rozpłynęło. Ale ktoś, kto widział wszystko, co nastąpiło później, widział oczywiście inaczej”. W sztuce w przestrzeni placu musiały pojawić się tak­że postaci mityczne, wydobyte ze zbiorowej pamięci tych, którzy przez plac przechodzą. Jest wśród nich Mojżesz i Abra­ham podążający złożyć ofiarę z Izaaka, ale pojawia się także baron Munchausen lata­jący nad sceną na armatniej kuli. W ten sposób plac miejski przekształca się w plac ludzki, wielkie laboratorium metafizyki życia codziennego.

Na pierwszy rzut oka sztuka Handkego wydaje się zupełnie nieteatralna. Jak po­radzić sobie z brakiem dialogów i mono­tonią opisanych sytuacji? Jak przez godzi­nę utrzymać uwagę widza, kazać mu przy­glądać się światu pozbawionemu zdarzeń i pozyskać jego cierpliwość, która z cza­sem pozwoli odczytać mu ukryte znacze­nia scenicznej nieoznaczoności? Zbigniew Brzoza zadziwia opanowaniem najskryt­szych i najlepiej strzeżonych teatralnych tajemnic. Zamienił sztukę Handkego w monotonię trzymającą widzów w napię­ciu.

Najpierw widać wymalowaną na kurty­nie miejską perspektywę. Nie da się ziden­tyfikować jej z żadnym istniejącym mia­stem. Może to być Paryż, ale lepiej przy­jąć, że jest to miasto miast, ułomny wize­runek doskonałości, miejskiej przestrzeni idealnej. Potem kurtyna rozsuwa się, uka­zując nieduży plac otoczony pobielonymi murami. Świeci ostre słońce. Można by pomyśleć, że jesteśmy gdzieś na południu Włoch, ale na środku balustrada otacza schody prowadzące do podziemia. To pewnie zejście do kolejki podziemnej, właściwej przecież wielkim miastom. Wi­doczna w głębi placu zachlapana na biało niebieska tablica z nazwą też niewiele po­maga. Gdzie bowiem znajduje się ulica o dziwnej nazwie „Metrykantów”? Szybko zresztą okaże się, że także pora roku nie może zostać określona , panują tu bowiem niejako cztery pory roku naraz. Nie ma też czasu dającego się odnieść do konkretnego momentu historycznego. Czasoprze­strzeń zawisła całkowicie od gry z wyo­braźnią widzów.

Początkowo postaci pojawiają się poje­dynczo, przemierzając sceniczny plac po przekątnej: wędkarz, śmieciarz, włóczęga, kobieta z wielkim wózkiem pełnym zaku­pów (nazwałem ją na swój własny użytek „supermarketanką”). Potem zaczyna się chodzenie równoległe, wzdłuż linii sceny: kelnerka, młodzieniec, elegantka, facet. Cały czas gra repetytywna muzyka (świet­na, Pawła Mykietyna, szczęśliwie od ja­kiegoś czasu komponującego dla teatru). Z czasem porządek torów ruchu ulega za­burzeniu i komplikacji. Pojawiają się postaci z różnych epok i konwencji. Coraz ich więcej, ale nikomu nie jest dany długi pobyt na placu. Można najwyżej na chwi­lę przycupnąć i już trzeba ruszać dalej. Nie­które sekwencje przypominają obrazy Rene Magritte’a. Inne w cyrkowy niemal sposób wymykają się potocznej oczywi­stości. Wędrująca z tacą zastawioną szklankami kelnerka, za którymś przej­ściem wykonuje niespodziewanie fikołka, nie upuszczając ani jednej szklanki (wszystkie są do tacy przyklejone). Innego męż­czyznę wiatr przegania przez scenę jak zeschły liść. Dźwięk idealnie zsynchroni­zowany z akcją czasami staje się pierwszą sferą wrażliwości i dominuje nad dozna­niami wzrokowymi (dzieje się tak na przy­kład wtedy, gdy na scenie pojawia się śle­piec). Przypadkowy fragment rzeczywisto­ści zmierza samowładnie do kulminacji. Pojawia się mężczyzna w garniturze, mów­ca, który jednak nie wygłosi żadnego prze­mówienia. Będzie tylko niemo poruszał wargami. Spektakl kończy się wejściem postaci pojawiającej się już wcześniej, która przypomina kafkowskiego Józefa K. Lekko zgarbiony K. niesie na plecach makietę scenografii placu Metrykantów, pośrodku której widnieje on sam niosący na plecach plac Metrykantów z sobą samym niosącym na plecach…

Zbigniew Brzoza w pięknych dekora­cjach Katarzyny Jarnuszkiewicz, z kostiu­mami Doroty Kołodyńskiej stworzył przedstawienie wybitne, przywracając zde­cydowanie wiarę w to, że jednak dorasta w Polsce pokolenie świetnych młodych reżyserów. Podczas Godziny, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem do­wiedzieliśmy się bardzo dużo. Nie tylko o sobie nawzajem, ale i o potężnej metafi­zyce codzienności, czyli wielkiej tajemni­cy istnienia. Na pochwałę zasługuje też ogromna dyscyplina całego zespołu aktor­skiego. Prosto z widowni wychodzi się do foyer Teatru Studio, gdzie na bokserskim ringu czeka już druga z Wariacji z poetami, wyreżyserowana przez Jerzego Grzego­rzewskiego. To Francis Bacon czyli Die­go Velasquez na fotelu dentystycznym Tadeusza Różewicza. Tekst pochodzi z tomu Zawsze fragment opublikowane­go w 1996 roku. Na ringu Mariusz Benoit grający Tadeusza R. i Anna Chodakow­ska w roli Kiksy, czyli przekornej i lubież­nej muzy i infantki, pozującej Velasquezowi w wyuzdanej krynolinie. Z placu pełnego zwykłych ludzi przechodzimy na ring, na którym zmagają się artyści.

Różewicz w swoim poemacie po raz kolejny rozlicza się z własną obsesją mięs­ności. Mistrzem mięsności jest właśnie Bacon („Bacon osiągnął transformację ukrzyżowanej osoby w wiszące martwe mięso”), którego Różewicz tropi, odbywa­jąc artystyczną odyseję trochę na wzór bohatera Ulissesa. Grzegorzewski przerysował tekst Różewicza, zmieniając egzystencjalną ponurość poematu w egzy­stencjalną operetę. Wszystkie postaci tej sztuki są bowiem przede wszystkim deka­denckimi artystami, podejrzanymi szmiru­sami lubującymi się w pustych ekspery­mentach formalnych. Ring bokserski jest w gruncie rzeczy kawiarnią artystyczną, bardzo śmieszną i doskonale upozowaną. Tu nic nie dzieje się naprawdę. Nawet bokser, wpadający co chwila na ring by boksować wszystkich, włącznie z papie­żem Innocentym (tym samym, którego malował Bacon, za Velasquezem) jest lek­kim żartem. Choć oczywiście, można po­wiedzieć, że to chamska kultura masowa ze swoim najnowszym idolem-bokserem, wdarła się w kruchy świat artystów. My­ślę jednak, że przedstawienie Grzegorzew­skiego jest przede wszystkim żartem, wa­riacją z poetą, grą mistrza z mistrzem, może trochę nierówną, bo przecież ostat­nie słowo należy w tym wypadku do re­żysera spektaklu, a nie autora tekstu. Trze­ba przyznać zresztą, że tekst zostaje pod­dany ciężkiej próbie wytrzymałości. My­ślę nawet, że teatr Grzegorzewskiego oka­zał się dla niego ratunkiem i szansą na ucieczkę przed nieszczerym patosem. Dwie Wariacje z poetami to dwie go­dziny teatralnej nadziei i głębokiej teatral­nej radości. Kolejna wariacja już w przygotowaniu: Samoobrona i Koniec pół świni Helmuta Kajzara.