„Ma się już pod koniec światu…” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Ma się już pod koniec światu…”

Ten sparafrazowany cytat z Irydiona mógłby posłużyć jako motto spektaklowi Nie-Boskiej komedii w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Druga to już realizacja dramatu Krasińskiego w tej reżyserii. Pierwsza, w marcu 1979 w Teatrze Polskim we Wrocławiu, przypadła na ponury schyłek czasów Gierka. Udzielając mi wówczas wywiadu do programu teatralnego Grzegorzewski mówił: „Jeśli Nie-Boska komedia jest dziełem o wyraźnym wątku autobiograficznym [...], słusznie chyba, że będziemy oglądać rewolucję z perspektywy salonu Poety. Salonu-snu, w którym nakładają się na siebie miejsca i czasy, który jest umierającym miastem w czas karnawału, [...] umierającą Europą, operą wreszcie”, l dalej: (o Pankracym i Leonardzie) „można by powiedzieć, że znaleźli się w cudzym śnie i usiłują się zeń wydobyć, rozerwać krępującą formę, która skazuje ich na nihilizm lub anarchię”.

Tamten, wrocławski spektakl, rozgrywający się na chwilę przed końcem „socjalistycznego raju” był światem Poety, światem skazanym na zagładę. Ale to sen-teatr Hrabiego Henryka powołał do życia widma rewolucjonistów, a także krwawą ofiarę buntu. Świat stary umierał pośród salonowej elegancji, arystokraci popijali wino z kieliszków, gdy Muza (niezapomnianej urody Danuta Kisiel) niczym Chłopicki w Nocy listopadowej stawiała pasjansa, a wokół biły już o brzegi wody Apokalipsy. Skazywani przez rewolucję na śmierć arystokraci pojawiali się po kolei w tle sceny. Horyzont pękał, w głębi ukazywał się Chrystus ukrzyżowany. Przy słowach „Galilaee vicisti” na scenie zjawiała się dziewczyna z gołębiem.

Czy Grzegorzewski proroczo wieszczył wówczas początek nowej epoki, on, artysta zawsze pomawiany o to, że nie ma poczucia historii? Trudno odpowiedzieć na takie pytanie, niewątpliwe jest przecież jedno: jak nikt inny wśród twórców teatralnych ten artysta czuje pozafizyczny puls czasu. U schyłku „realsocu” ukazywał nam perspektywę innego zwycięstwa. Że się nie ziściła i dlaczego — o to już nie reżysera “Nie-Boskiej” pytać należy.

A był taki moment, podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Polski, w świat wychodził z błogosławieństwem Jana Pawła II wielki biały orszak misjonarzy…, kiedy „Galilaee vicisti” na krótko stało się faktem. Był ledwo czerwiec 1979, w dwa miesiące po premierze Nie-Boskiej w Teatrze Polskim we Wrocławiu…

W tamtym przedstawieniu Grzegorzewski wyświetlał upadek pewnego świata. Dzisiejsze przedstawienie w Teatrze Narodowym to Końcówka, Krasiński à la Beckett lub odwrotnie. To j e s t koniec naszego świata. I to także jest miasto w czas karnawału. Nadmiasto, miasto-mit — Wenecja. Miejsce, w którym umieranie, teatr, erotyzm zrosły się ze sobą nierozerwalnie… Ileż to stron mitowi Wenecji poświęcono: Ruskin, Proust, Tomasz Mann, Simone Weil, Henry James, nasz Krasiński, a i dziesiątki, dziesiątki innych. Weneckie wody od dawna też biją o falochron rampy u Jerzego Grzegorzewskiego. Są to wody Lety — jak w Złowionym.

Od dawna mam wrażenie, że niezrozumienie Grzegorzewskiego przez tzw. krytykę polega na tym, że np. recenzent „Gazety Wyborczej” z polecenia czy bez szuka w nim ciągle „odtwarzacza” akcji, fabuł realizowanych dramatów. A Grzegorzewski — jak każdy rasowy artysta — nikim takim nie jest. On maluje świat poprzez dzieło, swój świat poprzez medium czasu i wybranego twórcy. Swój świat — i nasz świat.

W przedstawieniu na małej scenie Teatru Narodowego jest to teatrum mundi roku 2002, przełomu stuleci, czasu relatywizacji, jeśli nie śmierci wszelkich ideologii. Miejsce jest teatrem-kościołem — karnawałowym placem w Wenecji. Przy wejściu, w wąskim korytarzyku pobłyskuje stare szlifowane w ornament lustro weneckie. Po tej samej, prawej stronie srebrzysty „konfesjonał” — konfesja? wypełniony czaszkami — swoista klepsydra czasu. Obok kilka „pachołków” do cumowania gondoli. W pośrodku sceny wielki krzyż, obok niego drabina i harfa. Kilka rzędów kościelnych ławek. W głębi, po lewej, w półmroku złoci się budowana skrzydłami fortepianów kruchta kościoła. l oto mamy Wenecję in nuce — teatr miłości i śmierci, campo santo zrośnięte z placem zabawy i modlitewnej ciszy.

Bez wątpienia Grzegorzewski miał prawo umieścić akcję „swojej” Nie-Boskiej właśnie w tym europejskim mitycznym miejscu — dość przypomnieć (co uczyniono także w programie teatralnym), że część II Niedokończonego poematu — to Podziemia weneckie w czas karnawału. Aby dopełnić wizję — w obraz tej zagłady naszego świata reżyser wpisał muzyczny temat z V symfonii, słynne Adagietto Mahlera, wykorzystane niegdyś przez Viscontiego w ścieżce dźwiękowej pamiętnego filmu wg noweli Tomasza Manna. Kiedy spektakl się rozpoczyna — w głębi, na tle kruchty, na inwalidzkim wózku, w ciemnych okularach — jak Hamm w Końcówce, siedzi Pankracy (Jerzy Radziwiłowicz). To jeszcze jeden znak, że jesteśmy w miejscu wypalonym, gasnącym, w koszmarnym śnie o zagładzie. Harfistka gra do wtóru Muzie (Anna Ułas), śpiewającej temat z l wstępu do Nie-Boskiej. Przez scenę przewijają się dwaj pojedynkowicze, w dalszej części spektaklu para kochanków. Przed weneckim lustrem erotyczne umizgi Mefista (Andrzej Blumenfeld) i Muzy, Hrabiego Henryka (Jan Englert) i Muzy. Dramat społeczny Nie-Boskiej został (tekstowo) mocno okrojony — zwłaszcza cz. III i IV (Okopy Św. Trójcy), nie znaczy to jednak, że tematu rewolucji w przedstawieniu Grzegorzewskiego nie ma. Można powiedzieć, że reżyser potraktował go tak, jak dzisiejsza historia: sprowadził do pertraktacji przywódców, tutaj — Henryka i Pankracego. W tle kłębią się sfrustrowane arystokratki-kurtyzany, same żądne gwałtu i publicznie gwałcone, Chór wariatów ze sceny szpitalnej przeobraża się w Przechrztów, wykrzykujących w quasi-operowym recitativie: „całun, krew, trup, trumna, morze, gwiazdy, burza, bitwa”.

l nie dramat osobisty Hrabiego Henryka, wbrew temu, co pisali recenzenci, jest najważniejszym tematem tego przedstawienia. Jest nim właśnie historia czy raczej jej zmierzch — w ponurej, kabotyńskiej farsie. Można by powiedzieć, że z właściwą sobie ironią reżyser Marksem podszył swój spektakl, słynną sentencją o historii, co się po raz pierwszy rozgrywa jako tragedia, w kolejnym wydaniu stając się farsą. Dlatego bohaterem Nie-Boskiej Grzegorzewskiego jest Pankracy-ideolog w wielu wcieleniach. To on, już nie Muza, jak było w przedstawieniu wrocławskim, przed spotkaniem z Henrykiem układa pasjansa — Chłopicki-Piłsudski w jednej osobie. To on przedzierzga się z Hamma w anonimowego rewolucjonistę-migranta, w słomkowym kapeluszu, w zrudziałym skórzanym płaszczu, emigranta, jakich dziesiątki od Nieczajewa, Bakunina, Lenina i Gorkiego (Górki na Capri?, Lenin w Poroninie?) przechadzały się ulicami metropolii i kurortów Europy, sposobiąc się do jej, Europy, zagłady.

Kluczową sceną tej inscenizacji jest słynna rozmowa Hrabiego z Pankracym. Wszystkie rewolucyjne, utopijne idee wygłaszane przez Jerzego Radziwiłowicza z patetyczną, nieznośnie fałszywą emfazą stają się popisem kabotyna. To zgrany szuler, posługujący się ideami jak liczmanami. Odpowiedzią mu są melancholijne, zaprawione goryczą i gniewem riposty Hrabiego-Englerta. Tu spotykają się nie tylko dwaj ludzie, dwie jednostki, tu wiodą ze sobą spór dwa historyczne wcielenia człowieka — człowiek wiary z ideologiem, człowiekiem Rozumu. Ten pierwszy przegrywa, ale kiedy z okrzykiem: „Poezjo, precz, bądź mi przeklęta” ginie w Okopach Świętej Trójcy, Englert nie wykonuje żadnych teatralnych akrobacji, po prostu znużony zasypia przy stole, przy którym niedawno toczył spór z Pankracym. Jego sen się prześnił — czy jeszcze kiedyś się z niego zbudzi? Bo to Pankracy — Radziwiłowicz w jednej z wcześniejszych scen wygłasza z desperacją monolog W Wenecji (nb. przełożony świetnie z francuskiego przez samego aktora i dopisany do Nie-Boskiej z eseistyki Krasińskiego). Zawarta w nim wizja zagłady historycznej Wenecji, zagłady ludzkiego świata zamyka się dramatycznym stwierdzeniem: „Nie, niebo takie jak to nie zostało stworzone dla ludzi upodlonych. Albo przywrócą świetność dawnych dni i podniosą czoła, albo raczej niebo zawali się im na głowy, a każda gwiazda, która płynie teraz spokojnie po błękicie, zmiażdży syna Adama, który zapomni, że Bóg stworzył go na swe podobieństwo”. W tym monologu Pankracy objawia jeszcze jedną swoją twarz — człowieka świadomego dramatu ludzkości, alter ego Hrabiego — Poety. W finale przedstawienia jednak, kiedy pada słynne: „Galilaee vicisti”, powraca znowu do swojej maski kabotyna, zawłaszczającego najświętsze znaki człowieczeństwa — siada w fotelu inwalidzkim i pozoruje wbijanie gwoździ w swoje ręce — znijaczały pseudo-Chrystus naszych czasów. To wielka rola Jerzego Radziwiłowicza, przy niewątpliwych zasługach innych aktorów — góruje nad spektaklem jak potężna kolumna dźwigająca całą jego architekturę. Jan Englert nie patetyzuje nadmiernie swojej postaci, to zwykły, znużony człowiek, wędrowiec po ścieżkach świata, brat bliźniaczy bohatera Śmierci w starych dekoracjach Różewicza. Wszystkie jego grzechy, zdrady, wiarołomstwa mają w konfrontacji z wielkim kłamstwem Pankracego wymiar ludzki, powszedni.

Warto tu także przywołać innych „aktorów” przedstawienia Grzegorzewskiego — cały archipelag przedmiotów. Nic to nowego w jego twórczości — nadawanie poetyckich, nowych znaczeń przedmiotom codziennym. Tu po raz kolejny objawia się ten dar, a jest to, poza kreowaniem znaków, także szczególny dar pamięci o przedmiotach, przywoływanie ich zapomnianej urody. Ot, soczewki, którymi lekarz bada nadwątlony wzrok Orcia (świetna Beata Fudalej), to para dwu składanych zwierciadeł wypukłych, cynkowa wanna o dawno zapomnianym kształcie canoe — raz będzie „wanną Marata”, w której zażywa kąpieli Leonard (Mariusz Bonaszewski), potem posłuży jako trumna-sarkofag Orcia. Te przedmioty-relikty budują swoiste malarstwo przestrzenne w tym, jak i we wszystkich przedstawieniach Grzegorzewskiego. Tutaj stwarzają pejzaż weneckiej republiki marzeń, tonącej gondoli naszego świata.