Mają swoje losy dramaty artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Sprawy i Ludzie”
  • data publikacji
  • 1988/01/28

Mają swoje losy dramaty

Ileż ja widziałem Dziadów w swoim życiu! Każde innej służyły sprawie. Mickiewicz występo­wał w nich zawsze jako narzę­dzie, jego tekst jako surowiec, który samą swoją klasą miał wy­nosić na wyżyny wszystkich, którzy się weń wdzierali. Dziady to taka przeklę­ta góra, którą może zdobyć ktoś, czasem, ale cała reszta śmiałków zlatuje z niej na złamanie karku, licząc to sobie za po­rażkę szlachetną lub ambitną wpadkę. Reżyserzy zabierający się do tego dra­matu, zachowują się jak alpiniści włażą­cy po raz setny na dawno zdobytą górę już tylko po to, żeby się na niej dać sfo­tografować. Gazety zawsze przy okazji kolejnego wejścia na szczyt odnotują na­zwiska i liczby tych, którzy na niej zo­stali na zawsze. To podnosi rangę wej­ścia… Dzieło to ma w naszych wizjach wewnętrznych pewien zapis, pewne, konotacje i one narzucają każdorazowy od­biór nowej inscenizacji.

Tu ważne jest wszystko: od scenografii po obsadę — w sposób całkowicie nie­zależny od czasu wystawienia. Roman­tyzm ma swoje malarstwo, swoja muzykę, swoją legendę, swoją historię, swoją poezję. Pomysł wystawienia romantycz­nego arcydramatu poza historią, legendą, muzyką, malarstwem epoki może być uznany za „nowatorski” po raz pierwszy; po raz wtóry już jest tylko popłuczyną nowatorstwa, po raz trzeci jest wart wzruszenia ramion.

O Dziadach wiemy „wszystko”, o ich autorze także. Był nieduży, wielki i pyszny świadomością górowania nad resztą poetów. Mógł sobie ich więc „deptać” jako Konrad. Wiadomo, że Konrad miewał napady epilepsji jak wiadomo, że miewał je Mickiewicz. Ale Konrad z Dzia­dów wypotężniał w tradycji, on się „wa­dzi z Bogiem”, uznaje się za równego Bo­gu, ładnie więc bywało zawsze, kiedy gry­wali Konradów aktorowie piękni, okaza­li, o tubalnych głosach… O, tak! Wtedy ciarki nam chadzały po plecach. Kiedy taki cudny aktor wołał: „Ja — mistrz!” — wierzyło się w te słowa. I kiedy chwalił sam siebie: „Boga, Natury godne takie pie­nie…” Taka pieśń jest nieśmiertelność! itd. Kiedy zaś Konradem jest chłopaczek nie­duży, chudziutki, w okularach, ze słabym głosikiem (takim, jak miał Mickiewicz), widz czuje się jak balon, z którego jakiś urwis wypuścił powietrze. Eksperyment nie jest idiotyczny. Wyobrażam sobie Mic­kiewicza deklamującego Wielką Improwi­zację… Jest w tym zabiegu świadoma pro­wokacja wobec „tradycji”. Trudno ją znieść? Trudno. „Tradycja” jest dyktator­ką dusz. „Tradycja” kazała wielu reżyse­rom wystawiającym Hamleta grać prze­ciw tekstowi (didaskaliów tam nie ma), który powiada wszak, że Hamlet jest pyknikiem, słabeuszem niezdolnym do od­bicia trzech ciosów miecza Laertesa. Ale takich Hamletów było mało. Zwykle Hamlet to rycerz, osiłek, tytan, akrobata… Takim Hamletem był Olbrychski u Hanuszkiewicza. Gdyby grał go młody Opania — byłby to Hamlet „prawdziwy”, ale wątpię, czy nie uznano by takiej ob­sady za absurdalną! Oto jak działa „tra­dycja”, lekceważąca sobie „literę”, ulega­jąca „duchowi” dzieła…

Jerzy Grzegorzewski postanowił na ko­niec swojej kadencji w Teatrze Studio w Warszawie (złożył dymisję) wystawić Dziady, ponieważ na inauguracji swo­jej kadencji chciał wywrzeć dobre wra­żenie i zapowiedział, że zacznie Parawa­nami Geneta, skończy Dziadami. Za­cna konsekwencja. Konsekwencje? Bardzo jestem ciekaw reakcji krytyki warszaw­skiej… Czuł, że ta piramida przerasta sa­mą siebie, nie chciał iść za żadnym z po­przedników, to jasne. Ani więc za Dejm­kiem, ani za Hanuszkiewiczem, ani za Swinarskim… Teatr ma mały, powiększył więc przestrzeń sceniczną kasując cztery rzędy krzeseł i ma scenę wielką. Na tej wielkiej, pustej scenie, zrobionej metodą „turpistyczną”, już tak szaro i ubogo, i dziadowsko, że bardziej dziadowskiej sce­nografii dawnośmy nie widzieli — rzucił (pardon: rozrzucił) okrawki tekstów wszystkich części na raz. Jak to rozrzu­cił — opisuje w programie (120 złotych za parę kartek) pani Elżbieta Morawiec: powiada ona, że Dziady uległy tu „zna­czącej transformacji”. Na transformację — pełna zgoda. Na „znaczącą” zaś… Grze­gorzewski potraktował Dziady, jak zło­mowisko starych samochodów; z setek wraków usiłuje zbudować własny oryginalny międzymarkowy pojazd… „Z cz. I Dziadów — Widowiska wchodzi do przedstawienia postać Starca, z cz. II — obrzędowe chóry i znamiennie przekształ­cone Zjawy. Znaczącej transformacji ule­gła także cz. IV, połączona z cz. II. Ele­menty cz. I, II, IV i III składają się na akt I widowiska. Akt II u Grzegorzewskiego otwiera Wielka Improwizacja, po niej następują sceny egzorcyzmów. Akt III otwiera fragment UstępuOlesz­kiewicz, po nim następują sceny w takiej kolejności jak w poemacie Mickiewicza (…) Obrzędowe śpiewy z Dziadów przenikając się z atmosferą domowego zacisza Księdza z cz. IV — ewokują w Mic­kiewiczowskiej chacie izbę z Wesela i pełne napięcia oczekiwanie patrzącego przez okno dziecka. W oczach tego dziec­ka Mickiewiczowskie widmo Gustawa sta­je się Chochołem. A kwestie Gustawa, odmierzające upływ czasu — godziny mi­łości, rozpaczy, przestrogi — przejmują Konrad-Starzec (Konrad występuje tu jako młodzik i jako starzec, BD) i Gu­ślarz, dwaj koryfeusze czy Geniusze ra­czej zbiorowego snu. W tym śnie zbioro­wym, w wiecznie odradzającym się reper­torium pamięci nie pojawiają się Mickie­wiczowskie widma Dzieci, Zosi, Złego Pa­na — już w tej pamięci zatarte, nie od­nowione przez płynący czas, przez powta­rzalność dziejów. Wyparły je, przemawiające Mickiewiczowskim, tekstem, «sceni­cznie żywe» dzięki Wyspiańskiemu i tra­gicznym powtórkom, historii zjawy Het­mana i Wernyhory. Zdrajcy i Wieszcza — Geniusza, Świętego Starca. I on właśnie — słowami Mickiewiczowskiego Konrada «Pieśń ma była już w grobie, już chło­dna ..», której refren «Zemsta, zemsta na wroga» podejmują młodzi współwięźnio­wie Konrada — jak hasłem-kluczem ewo­kuje «tu i teraz» Mickiewiczowskiej martyrologii młodych z Dziadów cz. III. Ale oto «tu i teraz», wywołane przez Wer­nyhorę i filomatów, przez napięte jak w finale Wesela oczekiwanie na cud po­staci zgromadzonych wokół stołu z chaty Księdza — oznacza w spektaklu Grzegorzewskiego także «wczoraj» i «jutro», o­znacza wieczną powtarzalność buntu i niezniszczalnego marzenia o wolności, wieczną powtarzalność krwawej ofiary…”

Cudnie jest mieć taką interpretatorkę pod ręką: „Jerzy Grzegorzewski buduje swój teatr z materii snu — jego postaci sceniczne poruszają się jakby w rzeczy­wistości, innego wymiaru, już poza gra­nica wiecznego zapomnienia. Niepamięć zalewa falami wody wyobraźni jak Atlantydę. I tylko kreacyjny gest artysty wskrzesza obszary zapomnianej świadomości zbiorowej, wydzierając je śmierci i zapomnieniu”…

Popłakałem się. Nic nie rozumiem, ale duch tej literatury, stopień stężenia głę­bi krytycznej działa na mnie jak zjawy senne, jak Wernyhora na koniu i w zbroi­cy oraz Komendant z Wesela Wajdy. Patrzyłem na scenę. Pierwszy wszedł Je­rzy Zelnik jako Guślarz II, odziany w skórzany płaszcz i dwa sute pasy zwisa­jące mu z ramion. Padł na podłogę i uderzał czołem w deski, śpiewając „ciem­no wszędzie, głucho wszędzie”, potem się rozdział, pokazał piękny nagi tors i prze­sunął ramę jakichś drzwi zbitych z desek nabitych ćwiekami, potem młodzi krzy­czeli „zemsta, zemsta na wroga” i „Jezus Maryja”, potem na chwilkę weszły damy na bal u Senatora i wyszły, potem ślicz­na i fertyczna, i zmysłowa Anna Chodakowska objawiła się jako Duch i mówiła męskim tekstem kusząc, nie pamiętam (sen!) Księdza czy Konrada, potem ją wy­ciągnęli ze sceny za nogi, jakby się nie potrafiła sama zdematerializować… Zna­ny mi na pamięć tekst zachowywał się na tej scenie jak królik w kapeluszu maga, ostatecznie zamienił się w kwiatek do ko­żucha — ani chybi — Wernyhory, jeżeli to nie był sam Chochoł…

Pani Ewa Bułhak powiadamia nas, że mamy tu „Sześć-dziesięć-dwanaście postaci w poszukiwaniu autora”. No pro­szę i autor znikł jako ta zjawa, jego miejsce zajął Artysta, który postanowił „nie rezygnować z hasła Dziady — Improwizacje, bo przyznaje ono pewną swo­bodę i czuje się z nim bezpieczniej”… Jest pełna jasność: wystawić Dziady, par­don: powybierać z nich sześć-dziesięć­-dwanaście postaci i poszukać dla nich autora. Jednego Mickiewicza było mało, więc „w miarę rozwoju akcji sceneria ob­jawia się jako zbitka dwóch (?) wizji: Mickiewicza oraz Wyspiańskiego z We­sela. Te dwie klisze nakładające się na siebie, tak jak to się dzieje z obrazami w snach odsłaniają mechanizm podświa­domości zbiorowej, kształtowanie się archetypów i mitologii pamięci. Nie prze­stają być równocześnie splątanym snem narodu o samym sobie”.

Jak pani Morawiec wszystko o nas wie! Bez niej myślałbym, żem kaleka, inwali­da III kategorii, niezdolny niczego z tych oczywistości wyłapać ze sceny, która szarpie arcydzieło pana Adama jako ci krucy wstrętni, dusze nieczyste, szatani z rogami — gdy to jest także mój arche­typ, moja mitologia pamięci. Wprawdzie ożenek Wyspiańskiego z Mickiewiczem wydał mi się zrazu nader śmiały (mam w pamięci osobnej jego Wyzwolenie, gdzie Wieszcz gra inną rolę, jakby w niezgo­dzie z kliszą pani Morawiec), potem jed­nak, już w domu, uznałem, że tak, wi­dać, trzeba „dla nowych pokoleń”, ponie­waż „nieubłagany bieg historii i nieubła­gany bieg biologii ma moc czynienia prze­szłości — żywą teraźniejszością”… Stary jestem, pomyślałem, i nie wysiedziałem do końca, żeby nie popaść na dobitkę w schizofrenię — (ja) zakrzepły w dzien­nikarskim stereotypie, który „całą lite­raturę narodową, od pierwszej do ostat­niej litery” uważa za „wiecznie żywą”, gdy ona, bez reanimacji, jest od dawna tru­pem.