Molier znów imponuje artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Przegląd Tygodniowy” nr 45
  • data publikacji
  • 1995/11/15

Molier znów imponuje

Reżyser sięgający dziś po klasykę, w tym przypadku po Moliera, winien unikać dwóch pokus: muzealnictwa i pseudoawangardowości (vide — Dejmek i Hanuszkiewicz). Mizantrop w Teatrze Studio, mimo konsekwentnie nowoczesnej inscenizacji, nie obraża nikogo, a główną arką przymierza między dawnymi i obecnymi czasy okazał się udany, choć mało niewolniczy, przekład prozą Jana Kotta.

Mizantrop to sztuka o ludziach wiecznego na swój sposób salonu: towarzyskiego, kulturalnego, politycznego, w którym forma zwykle góruje nad treścią, błyskotliwość nad prawdą. Tytułowy bohater, Alcest, serdecznie nienawidzi tej całej gry, nie zdając sobie jednocześnie sprawy, że w jego postępowaniu i sytuacji wiele jest ambiwalencji. Zakochał się przecież autentycznie i trochę na oślep w Celimenie. będącej kwintensencją zarówno uroków, jak i miałkości salonowego życia. Jego jedynym prawdziwym przyjacielem jest także wytrwały bywalec — Filint.

W tej gorzkiej komedii, z niewesołym dla Alcesta finałem, nie ma ani jednego bohatera, którego charakter i postępowanie moglibyśmy zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. Alcest, grany przez Wojciecha Malajkata, bezkompromisowy dozorca prawdy, bywa również irytujący, nietaktowny i egocentryczny. Cierpienia duchowe zakłócają mu jasność widzenia, przede wszystkim własnej osoby. Jego przyjaciel (Andrzej Blumenfeld) jest inteligentnym sybarytą i rezonerem, patrzącym na życie z przymrużeniem oka, a na szamotaninę Alcesta — z serdecznym współczuciem. Wie jednak, że popierając go jawnie mógłby wypaść z gry. Piękna, zalotna i na swój sposób bystra Celimena (Joanna Trzepiecińska) nie zamierza dla Alcesta. którego ceni bardziej od innych, zrezygnować z podstawowej — wg Boya-Żeleńskiego — funkcji kobiety, jaką jest wabienie.

W pozbawionej morałów sztuce Molier nikogo z wymienionej trójki ani wyraźnie nie potępia, ani nie usprawiedliwia. Sensowne postępowanie polega w gruncie rzeczy na umiejętności zachowania proporcji. W przeciwnym razie Alcest, na przykład, będzie równie śmiesznie wyglądał w oczach bywalców salonów, jaki oni w jego oczach. W Mizantropie autor przypomina jednocześnie, do jakich zakłóceń równowagi może doprowadzić nie tylko gorąca miłość, ale nawet jej odległy zapach. Co bywa równie smutne, jak i groteskowe w skutkach.

Wbrew pozorom, to co napisałem, nie jest interpretacją wydrukowanego w książce tekstu — wynika, jak sądzę, z myśli inscenizacyjnej autorów warszawskiego spektaklu. Mizantropa wystawiano już na wiele, nieraz sprzecznych ze sobą, sposobów. To widowisko zdaje się być złotym środkiem między tradycyjną, solidną komedią charakterów i współczesną, absurdalną groteską o ludziach podobnych do nas. W pierwszej warstwie spektakl jest nieodparcie śmieszny.

Na piękne, podobne do Moliera widowisko, oprócz myśli reżyserskiej, złożyły się — scenografia Krystyny Kamler, która zdołała harmonijnie połączyć akcenty historyczne z nowoczesną sztuką, muzyka Stanisława Radwana i gra całego zespołu aktorskiego, w którym — oprócz wymienionej trójki — ciekawe kreacje stworzyli: Anna Chodakowska, Waldemar Kownacki i Włodzimierz Press. Podpowiedzi dyrektora teatru, Jerzego Grzegorzewskiego, też są artystycznie widoczne.

Szkoda, że Ewa Bułhak, kierownik literacki Teatru Studio, reżyseruje tak rzadko. Jej poprzednia premiera na tej samej scenie — Ofiary obowiązku Ionesco, miała miejsce aż dwa lata temu i również była atrakcyjnym przykładem logiki, poczucia humoru, dobrego gustu. Ten spektakl można jeszcze obejrzeć.