Monolog też jest dialogiem [fragment] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna” nr 29
  • data publikacji
  • 2005/02/04

Monolog też jest dialogiem [fragment]

Teatr zawsze stał dialogiem, chociaż u jego początku, przynajmniej europejskiego, był jeden monologujący aktor. Styczniowe premiery i spektakle, które zagościły w Warszawie, przypomniały o sile monologu, nawet jeśli bywał nim monolog rozpisany na wiele głosów.

Takim mocnym monologiem-spowiedzią okazał się fascynujący, choć niełatwy w odbiorze spektakl Jerzego Grzegorzewskiego On. Drugi powrót Odysa w Teatrze Narodowym, oparty na emocjonalnym i głębokim tekście córki artysty, Antoniny Grzegorzewskiej (On) oraz wariacjach osnutych na Powrocie Odysa Wyspiańskiego.

Oto On (Jerzy Radziwiłowicz) rachuje się ze sobą i światem, ze swoją sztuką, szuka sensu istnienia, rozlicza z własną słabością (alkoholizm), lgnąc do porozumienia z córką. Oto On Drugi, czyli Odys (Wojciech Malajkat), jak zawsze wraca do Itaki, nieodwołalnie, gna go wewnętrzny imperatyw, inaczej być nie może, trzeba wrócić do pępowiny, nawet jeśli droga omylna. Oto On Trzeci, Sinobrody (Jan Englert), reżyser i aktor, za którym jak pawi ogon ciągną się role i spektakle, próbuje ten świat uporządkować za pośrednictwem teatru.

A wokoło komedianci, ladacznice, syreny, zalotnicy, żołnierze, żony, siostry, kochanki i córki, cały ten zgiełk świata, który wciąż domaga się odpowiedzi. On mówi: „Ja to ktoś inny”. Być może droga do Itaki jest złudzeniem, być może wcale nie ma Itaki, może jest tylko śmierć. On mówi: „Niepojęte, że ocalenie jest śmiercią”. Sinobrody strzeże drzwi, za którymi czeka śmierć.

Jednanie się artysty z przeznaczeniem, ze śmiercią to główny motyw ostatnich przedstawień Grzegorzewskiego. Radziwiłowicz niczym Kaliban z Morza i zwierciadła mierzy się z losem, zmaga z tym, co nieuchronne, tym razem miotając oskarżenia pod adresem artysty, który nie potrafi okazywać miłości. Między wyrzutkiem, kloszardem, strzępem człowieka (On), który sam siebie spycha na margines życia wśród kubłów asenizacyjnych, a mitycznym herosem (Odys), który symbolizuje czystość, między odpadem śmietniska a piecem chlebowym pojawia się zmęczony mentor (Sinobrody): „Protestuję, neguję, interweniuję”, złości się niczym duch Tadeusza Kantora, prowadzącego na smyczy swoich aktorów i Odysa, który nie może trafić do domu.

Kilka powalonych rzędów foteli teatralnych wygląda jak pobojowisko, przy pulpicie reżysera-dyrygenta kartki bez znaczenia, w głębi kontenery na odpadki, piec chlebowy, z lewej fortepian spreparowany, z prawej pojawi się karoseria spalonego samochodu, żagiel Odysa, cela, w której przebywa On, pielęgniarze. Błyski jęzorów ognia, odgłosy wystrzałów, Dantejskie piekło na ziemi, w duszy artysty, nękanego swoją słabością i tęsknotą.

Zadziwiające, piękne przedstawienie, zakotwiczone w tradycji polskiego teatru, w twórczości Grzegorzewskiego i zarazem boleśnie osobiste wyznanie. Trzeba mieć wielką odwagę, aby tak stanąć przed publicznością, zawierzając jej swoje najskrytsze obsesje i mroki, a jednocześnie nie pozwalając na posępną kontemplację zła — Grzegorzewski zawsze cenił sceniczny żart, chroniąc się przed nadmiarem wzruszeń w operetkowej błazenadzie. To pozwala na tym przedstawieniu oddychać.

[...]