NARODOWY czy narodowy artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Kobieta i styl” nr 2
  • data publikacji
  • 1998/02/01

NARODOWY czy narodowy

Spór może się pięknie rozwinąć. Wreszcie w gmachu-gigancie przy Placu Teatralnym ruszyła scena dramatyczna. Jako część — wciąż jeszcze — kombinatu pod nazwą Teatr Narodowy, który scalił odbudowywany właściwy Narodowy po pożarze w roku 1985 ze sceną operową zwaną Teatrem Wielkim.

Ta odrobina prehistorii się przyda, bo oto znowu szykują się organizacyjne zmiany i bodaj rozwód. I wraca kwestia: czy Teatr Narodowy ma być teatrem reprezentacyjnym, klasycznym, wzorcowym, słowem Naj, czy po prostu — teatrem narodowym. Z małych liter, ale wielkich powinności: chroniący tożsamość narodową, odwołujący się do tradycji historycznych i kulturalnych, doceniający to, co w polskiej myśli teatralnej najwartościowsze, a więc romantyków, Fredrę, Wyspiańskiego, Witkacego, Gombrowicza aż po Mrożka i Różewicza. I mówiący nam, współczesnym, o naszej kondycji moralnej, psychicznej. O tym — kim i jacy jesteśmy.

Kwestia tych rozróżnień jest o tyle znowu gorąca, że inaugurujące scenę dramatyczną przedstawienie Nocy listopadowej Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii jej szefa Jerzego Grzegorzewskiego pokłóciło już widzów i krytyków na amen. Dano je w dniu 19 listopada, czyli równo w 232 lata po pierwszej polskiej premierze polskiej sztuki — Natrętów Józefa Bielawskiego. W tak zwanej saskiej Operalni przy zbiegu Marszałkowskiej i Królewskiej.

Wtedy, w roku 1765, 19 listopada rozpoczął działalność polski zawodowy teatr publiczny, rychło nazwany na kilka lat Narodowym.

Zatem — historyczna data, historyczne okoliczności, wreszcie w pełni odbudowany gmach, w którym lśni od marmurów i złoceń, na widowni Warszawka, aktorzy i VIP-y, chmury zapachów i skoncentrowana nadzieja na wydarzenie. I w tym wszystkim bardzo swoista, osobista, autonomiczna wizja reżysera, o którym od dawna wiadomo: nigdy nie schlebiał żadnej widowni, uchodzi za trudnego, redukuje sztuki do znaków i sygnałów, bywa zimny i racjonalnie rozkładający na czynniki pierwsze wszelkie zbiorowe emocje.

A tworzywo aż w nadmiarze obrosłe emocjami i emocjonalną tradycją teatralną. Noc listopadowa, rzecz o spisku podchorążych z 1830 roku i pamiętna do dzisiaj poetycko-operowa realizacja Andrzeja Wajdy.

Spodziewano się wszystkiego, nawet tego, że spektakl będzie trwał, jak to często u Grzegorzewskiego, raptem 30 minut. Wyszła inscenizacja prawie czterogodzinna, wzbogacona o fragmenty innych dramatów Wyspiańskiego (Wyzwolenie, Warszawianka), skupiająca na scenie same gwiazdy krakowsko-warszawskie, porażająca technicznymi cudami i plastyczną urodą. Do tego punktu zgadzają się wszyscy. A dalej? Piękne. Mistrzowskie. Zimne jak suchy (?) lód. Ulegające zanadto magii technicznych możliwości. Prześmiewcze. Karykaturalne. Ironiczne. Dystansujące się od tradycji — to tylko kilka typowych ocen. Żeby rozgorzał prawdziwy spór, sygnalizowany w tytule — potrzeba najwyraźniej nieco czasu. Niech się szok/zachwyt (do wyboru) ucukrują i uleżą. A potem — warto o tym mówić i pisać.