Niejednolity „Wiśniowy sad” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna Ludu” nr 326
  • data publikacji
  • 1964/09/24

Niejednolity „Wiśniowy sad”

Antoni Czechow: Wiśniowy sad. Przekład Artura Sandauera. Reżyseria Władysława Krasnowieckiego. Scenografia: Teresa Roszkowska. Muzyka: Augustyn Bloch. Premiera na scenie Teatru Narodowego.

Wiadomo, że Wiśniowy sad jest chyba najtrudniejszą sztuką Czechowa. Wiadomo też, że autor pisał o nim: „Wyszedł mi nie dramat, lecz komedia, w pewnych fragmentach nawet farsa”. I w tym kierunku powinny iść chyba współczesne inscenizacje sztuk Czechowa, a szczególnie Wiśniowego sadu. Powinny wydobyć całą ironiczną, powiem więcej, nawet satyryczną i chwilami groteskową zawartość sztuki. Wydaje mi się, że nie jesteśmy tu tak daleko od poetyki Stanisława Ignacego Witkiewicza, jakby się to pozornie wydawało. Przecież ludzie z tej sztuki Czechowa, są nie tylko żałośni i śmieszni, ale ich słowa i zdania są już na pograniczu czystego absurdu. Dotyczy to przede wszystkim Jepichodowa czy Szarlotty, ale nie o tylko nich. Przedstawienie w Teatrze Narodowym jest niestety niezdecydowane i niejednolite. W programie czytamy pod tytułem: Dramat w trzech aktach, podczas gdy u Czechowa jest wyraźnie: Komedia w czterech aktach. Po co ta zmiana? Ale to nie jest najważniejsze. Co gorsza, brak w przedstawieniu logiki i konsekwencji. Jeśli przyjąć, że kluczem do całego spektaklu jest rozwiązanie trzeciego aktu (bal u Raniewskiej) zagranego ostro, chwilami prawie groteskowo i najlepszego w całym przedstawieniu, jak tłumaczyć zwolnione tempo, długie pauzy, statyczność, pseudolirykę i sentymentalizm aktu pierwszego i drugiego? Akt czwarty stanowi zaś mieszaninę obydwu stylów i zamierzeń. Niekonsekwentna jest także gra aktorów. Niektórzy z nich grają komedię z lekkimi skłonnościami w kierunku groteski i farsy. Ci wydają mi się najbliżsi współczesnego odczytania sztuki, a także najwierniejsi intencji autora. Zaliczyłbym do nich przede wszystkim Bogdana Baera, bardzo zabawnego w roli puchowego Jepichpdowa; Ignacego Gogolewskiego, wydobywającego z trochę ckliwej i papierowej postaci studenta Trofimowa zupełnie nieoczekiwane akcenty komiczne i wykazującego raz jeszcze jak bogata jest skala jego możliwości aktorskich; Danutę Wodyńską, bardzo śmieszną w roli guwernantki Szarlotty; Kazimierza Wichniarza (wiecznie zadłużony Simeonow); Andrzeja Żarneckiego (wyraziście zagrany lokaj Jasza); Władysława Kaczmarskiego (Przechodzień); Wilhelma Wichurskiego i Zbigniewa Kryńskiego Gdzieś pośrodku spektaklu jest grupa aktorów, którzy nie potrafili się zdecydować w którą stronę mają poprowadzić swe role. Są to aktorzy bardzo dobrzy, nawet wybitni, toteż chwilami wywołują swą grą duże wrażenie. Ale nie może zmienić to oceny całości ich pracy w tym przedstawieniu. Nie odczytali całego bogactwa ról, jakie zagrali. A więc Zdzisław Mrozewski miał wdzięk i lekkomyślność Gajewa, ale nie był wcale śmieszny, raczej sentymentalny i tragiczny. Andrzej Szalawski nie miał brutalnej siły Jermołaja Łopachina, który jest przecież w sztuce zwycięzcą i kontrpartnerem Raniewskiej. Nie był ani przez chwilę groźny i nie można było zrozumieć, dlaczego wszyscy traktują tego eleganckiego i dobrze wychowanego pana tak pogardliwie i lekceważąco. Że ma pieniądze? To przecież nie przynosiło w owym świecie nikomu ujmy. Tym mniej tłumaczy się w tych warunkach cała sprawa niedoszłego małżeństwa Łopachina z Warią. Barbara Rachwalska nie zagrała ani tragikomedii starzejącej się panny, która traci szansę wyjścia za mąż za przystojnego i bogatego mężczyznę, ani groteski, czy farsy niedoszłych oświadczyn, tak zbliżonej do jednoaktówki Czechowa na ten sam temat. Hanna Zembrzuska wyglądała bardzo ładnie w roli Ani, ale także nie potrafiła jej nadać ostrego, satyrycznego wyrazu. Odrębny problem stanowi rola Raniewskiej. Elżbieta Barszczewska jest Wielką aktorką. Miała urok prawdziwej damy. Ale została w tej roli fałszywie obsadzona. To była raczej postać z Miesiąca na wsi Turgieniewa, niż z Wiśniowego sadu Czechowa. Jedynym aktorem, który zagrał znakomicie tradycyjnego Czechowa był Janusz Strachocki. Był on w roli Firsa całkowicie wierny tej koncepcji interpretacji ról czechowowskich, jaką wypracował MChAT i Stanisławski. Wzruszał cichą tragedią starego, sługi, wiernego aż do końca swym państwu i porzuconego przez nich na pastwę losu. Niewielu już jest w Polsce aktorów, którzy by tak potrafili wczuć się w postać, jak ten znakomity artysta. Inna sprawa, czy ta technika gry odpowiada wymogom nowoczesnego odczytania sztuk Czechowa. Wydaje mi się, że nie. I tu tkwi chyba podstawowa przyczyna niepowodzenia spektaklu Wiśniowego sadu w Teatrze Narodowym. Aby zagrać dziś to, czego sobie życzył Czechow, aby wydobyć jego krytyczny stosunek do przedstawianych postaci, trzeba operować inną techniką aktorską, niż MChAT i jego szkoła. Trzeba się zdobyć na dystans do przedstawionych postaci, trzeba je wyobcować. Wtedy aktor potrafi przekazać widzom swój krytyczny stosunek do roli, nie będzie się identyfikował z graną postacią, nie będzie się nad nią rozczulał, roztkliwiał i nie będzie chciał wzruszać widzów tragediami, które powinny być nie tyle ckliwe i sentymentalne, ile żałosne i śmieszne. Marks pisał kiedyś, że ludzkość żegna swą przeszłość z uśmiechem. Tak żegnał świat Raniewskich i Gajewów Czechow. Chciałbym zobaczyć kiedyś Wiśniowy sad zrealizowany konsekwentnie na tej zasadzie.