Nocne miasto artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Sztandar Młodych” nr 80
  • data publikacji
  • 1974/04/04

Nocne miasto

Świadomość, że przy­stępuje się do pisania o czymś, co z całą pew­nością jest wielkim wydarze­niem artystycznym, działa de­prymująco. Ale trzeba o tym mówić: Bloomusalem w warszawskim Teatrze Ateneum (scena nocna — Atelier), w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego.

Niezwykłe to przedstawie­nie jest sceniczną transkryp­cją XV epizodu Ulissesa Joyce’a, epizodu — jak wia­domo — udramatyzowanego już przez autora. Przeistaczanie się osób, niezliczone rze­sze postaci, najfantastyczniej­sze pomysły inscenizatorskie Joyce’a sprawiają, że jest to „dramat” całkowicie imaginacyjny. Zapewne Joyce posłu­żył się formą dramatyczną, aby jeszcze bardziej uwypuk­lić symultanizm (równoczesność) akcji oraz jej całkowite podporządkowanie wewnętrz­nej logice.

Po epizod ten niejednokrot­nie sięgał teatr. Przeróbka, nosząca tytuł Bloom w noc­nym mieście obiegła sceny Londynu, Toronto i — ostat­nio — Nowego Jorku. (Nie wspominam tu o próbach adaptacji na scenę całego dzieła.) Obecnie podobnego zadania podjął się Jerzy Grzegorzewski.

Już wcześniejszymi swymi realizacjami (Balkon Geneta w Łodzi, Ameryka Kafki w Ateneum) reżyser ten dowiódł swej fascynacji eks­perymentem na różnych składnikach materii teatral­nej: czasie, przestrzeni, two­rzywie aktorskim, relacji widz-aktor. Bloomusalem idzie konsekwentnie drogą wytyczoną przez tamte przed­stawienia, stając się zarazem najpełniejszą realizacją, uko­ronowaniem dotychczasowych poszukiwań Grzegorzewskiego.

Niewielka stosunkowo liczba wi­dzów zapełnia część sali Teatru Ateneum. Na scenie pojawia się bohater, w którym domyślamy się Leopolda Blooma. W tej chwi­li, jakby wiedzione jego wolą i pożądaniem, zasuwają się wokół widowni — z wszystkich stron — czarne kotary. Zamknięcie to, sa­mo w sobie tworzące specyficzną atmosferę, symbolizuje wejście w głąb psychiki Blooma, oznacza, że odtąd nie jesteśmy widzami obiektywnie dziejących się zdarzeń, lecz, że wchodzimy w sferę skrajnego subiektywizmu, stając się uczestnikami jego przeżyć.

Pierwsza część przedstawie­nia (na scenie) ma charakter wizji plastyczno-ruchowej, podporządkowanej spowolnio­nemu rytmowi Czasu (dodat­kowo punktowanego dobiegającymi zewsząd dźwiękami i muzyką). Przypomina to nie­co eksperymenty Amerykani­na Roberta Wilsona: zwolnie­nie biegu czasu, wielość wy­darzeń scenicznych, pozornie bez znaczenia, lecz składają­cych się na dominujące wra­żenie, odbierane całościowo przez widza, wszystkimi jego zmysłami.

Wreszcie kotary się uchylają i publiczność schodzi po schodach w dół, jakby zagłębiając się jesz­cze bardziej w Nocne Miasto. Tu­taj ogarnia widza „teatr totalny”, bez podziału na scenę i widow­nię, a nawet na widza i aktora. Tutaj wszyscy są uczestnikami wydarzeń, dziejących się naraz na różnych planach, na różnych płaszczyznach. Jednoczesne śle­dzenie wszystkiego jest niemożli­we, publiczność porusza się, dąży ku wybuchającym i znikającym głosom, ku ruchowi, ku światłu, ku muzyce. Ten przepływ jest też elementem przedstawienia: każdy z nas, jak Bloom, błądzi i szuka, kuszony i odpychany.

Opisanie, lub choćby wyliczenie wszystkich elementów tego niezwykłego spektaklu jest możliwe tylko w obszer­nym studium. Tutaj muszę poprzestać na zanotowaniu jedynie kilku luźnych impre­sji. Najważniejszą z nich jest owo poczucie tożsamości z bohaterem, uczestnictwa, tak rzadkiego w teatrze, a będące­go przecież jego celem. Grzegorzewskiemu udało się wytwo­rzyć atmosferę, temperaturę i napięcie — w takim natężeniu, jakie występuje tylko w prawdziwych dziełach sztuki. Udało mu się podporządko­wać sobie wszystkie elemen­ty: ruch, dźwięk, a nade wszystko — czas, który rządzi się w przedstawieniu własny­mi prawami.

Jest to doskonała trans­krypcja sceniczna symultanizmu prozy Joyce`a. Fantastyczność Ulissesa nie zosta­ła przeniesiona w czystą „te­atralność”, w udanie, w efekt. Stała się częścią przeżycia. Reżyser nie poszedł ślepo za autorem, prezentując jego rozpasane wizje: on je „prze­tłumaczył” na język teatru, przetransponował. Dlatego jest to dokonanie tak donio­słe nie jako ilustracja, lecz jako interpretacja, twórcze uzupełnienie dzieła.

Aktorzy Ateneum (którzy wy­stępują w Bloomusalem niemal w komplecie) unoszeni twórczym duchem przedstawienia przewyż­szali swoje zwykle możliwości. Rola Blooma — wszechczłowieka, demiurga tego świata, jest wiel­kim osiągnięciem Marka Walczewskiego, który zaprezento­wał aktorstwo skupione, świado­me, lecz jednocześnie na swój sposób uduchowione, niemal eks­tatyczne.

Słowa najwyższego podziwu na­leżą się również autorowi muzyki — Stanisławowi Radwanowi, będącemu prawdziwym współ­twórcą przedstawienia.

Nade wszystko jednak, obok bardziej lub mniej zdawkowych pochwał trzeba pamiętać, że największe zna­czenie Bloomusalem leży w sukcesie ważnego i płodnego na przyszłość eksperymentu; sukcesie reżysera, który tym spektaklem wchodzi do czo­łówki twórców prawdziwego teatru; a nade wszystko — sukcesie teatru — jako sztu­ki, która może dostarczyć człowiekowi niczym nie za­stąpionych przeżyć, która z taką sugestywnością może mówić prawdę o nim samym.