Nowy zespół działa w Narodowym!… [fragm.] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Przekrój” nr 50
  • data publikacji
  • 1997/12/14

Nowy zespół działa w Narodowym!… [fragm.]

19 listopada 1765 zespół polskich aktorów zebrany z inicjatywy króla Stanisława Augusta dał swoją pierwszą premierę: Natrętów Józefa Bielawskiego. 19 listopada 1825 r. położono kamień węgielny pod siedzibę Teatru Narodowego na Marywilu; osiem lat później zespół przeniesiono do nowego gmachu zaprojektowanego przez Antonia Corazziego, gdzie z rozkazu władz cesarskich działał pod nazwą Teatru Wielkiego. Spalono ten gmach w czasie II wojny światowej. Otwarto ponownie, po odbudowie, 19 listopada 1965, z tym że mieszczącą się w tym budynku mniejszą salę Teatru Narodowego uruchomiono już w roku 1949. Ona z kolei spłonęła w niespodziewanym pożarze w roku 1985. 19 listopada 1996, po jedenastoletniej, kontrowersyjnie ocenianej rekonstrukcji, otwarto ją sprowadzonym z Krakowa spektaklem Dziadów w inscenizacji Grzegorzewskiego, a jednocześnie zaczęto tworzyć nowy, własny zespół. 19 listopada 1997 r. ten nowy zespół zainaugurował swój pierwszy sezon: Teatr Narodowy wznowił wreszcie swoją działalność!

Wznowił ją Nocą listopadową Wyspiańskiego w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego. Galowa premiera zgromadziła na widowni wiele wybitnych osobistości świata kultury, m.in. Danutę Szaflarską, Irenę Kwiatkowską, Gustawa Holoubka, Adama Hanuszkiewicza, Andrzeja Wajdę, Jerzego Waldorffa, Andrzeja Żuławskiego, a na scenie — znakomitych aktorów Warszawy i Krakowa złożonych przez Grzegorzewskiego w jeden wspólny organizm: Teresa Budzisz-Krzyżanowska obok Doroty Segdy, Krzysztof Globisz obok Jana Englerta, Jan Peszek obok Daniela Olbrychskiego… Imponującą scenografię projektowa! Andrzej Kreutz Majewski (Warszawa), imponującą muzykę skomponował Stanisław Radwan (Kraków), niemal każdą najdrobniejszą rolę obsadzono aktorskimi znakomitościami, zebrano to, co najlepsze i… I zobaczyliśmy prawdziwie wielki spektakl na prawdziwie wielkiej scenie, tyle że zrealizowany chyba ze zbyt dużym zadęciem. Przerost formy nad treścią był wyraźny: uruchomiono bodaj wszystkie zapadnie i wózki, rozgrywano akcję na paru piętrach monumentalnej scenografii, grała na scenie orkiestra symfoniczna i ćwiczyła musztrę reprezentacyjna kompania Wojska Polskiego, maszyniści z wysiłkiem pomagali przesuwać Hermesowi gigantyczną budowlę z jednej kulisy w drugą, Joannę wnoszono na scenę w szklanym pudle… w tym nadmiarze efektów, nadmiarze pomysłów, pogubił się Wyspiański, pogubił listopad pozbawiony zwykłych zeschłych liści, pogubił bohaterski zryw podchorążych.

Grzegorzewski potraktował Noc listopadową jako monstrualny „teatr w teatrze”, rozpoczynając ją sekwencją z Wyzwolenia: rozmową Reżysera z Muzą i Konradem na scenie teatru krakowskiego. Te postacie przewijały się zresztą przez cały spektakl. Pomysł ciekawy, lecz stwarzający pewien dystans w stosunku do właściwej akcji, narzucający zamierzony patos, który dał w sumie przedstawienie zimne, chwilami bardzo piękne, lecz nie poruszające widza, bo też i aktorzy wydali się zagubieni w gigantycznej machinie teatralnej. Najlepiej broniła się Budzisz-Krzyżanowska jako Pallas Atena i Muza, Krzysztof Globisz natomiast ciekawie pomyślaną rolę Wielkiego Księcia-psychopaty sam niszczy! fatalną dykcją; dwie trzecie wypowiadanych przez niego kwestii było zupełnie niezrozumiałe. W ogóle, Grzegorzewski, skoncentrowany na wizji plastycznej spektaklu, mniej troszczył się chyba o to, czy tekst dociera na widownię; w sumie jedynie parę osób miało dykcję taką, jakiej można by oczekiwać od aktorów narodowej sceny (Benoit, Kamas, Englert, częściowo Gosztyła i oczywiście Budzisz-Krzyżanowska).

Przy wszystkich zastrzeżeniach muszę jednak przyznać, że takiego rozmachu, takiego rozpasania inscenizatorskiego nie oglądaliśmy na naszych scenach od lat (o ile w ogóle). Tylko…

Tylko że nie zawsze przemawia to do widza najsilniej. Przyznam, że na mnie znacznie większe wrażenie zrobił oszczędniejszy (w porównaniu z Nocą listopadową wręcz ascetyczny!) spektakl szekspirowskiego Otella przywieziony do Warszawy przez angielski teatr narodowy. Inscenizacja Sama Mendesa była przejrzysta, czytelna, sam pomysł przeniesienia akcji tragedii w czasy II wojny światowej wydał się interesujący, a klimat, jaki Mendes zdołał narzucić najprostszymi środkami, był tak wiarygodny, tak sugestywny, że nie odczuwało się jakiegokolwiek rozdźwięku między szekspirowskim tekstem a tym, co oglądamy na scenie. Papierosy, telefony, maszyny do pisania, pistolety, skrzynki piwa, to rekwizyty wspomagające, ale nie one decydowały o tym, że pałac doży wydawał się czymś w rodzaju gabinetu Churchilla obmyślającego ze współpracownikami wojenną strategię, a obóz na Cyprze, obozem gdzieś pod Tobrukiem. To przede wszystkim sposób gry, sposób podawania dialogu był współczesny. Gdy w wygodnych fotelach Desdemona rozmawiała z Emilią, brzmiało to jak swobodna, naturalna konwersacja z dramatu — bo ja wiem? — Noela Cowarda. Dramatu przede wszystkim o męskich kompleksach, ambicjach i zawiściach, choć oczywiście także o miłości i zazdrości. Rewelacyjnym Jagonem okazał się Simon Russell Beale, czarnoskórym Otellem — David Harewood, pełną uroku Desdemoną — Claire Skinner. [...]