Ojciec dyrektor artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Polityka” nr 36
  • data publikacji
  • 2007/09/04

Ojciec dyrektor

W spisie zawodów figuruje dyrektor cyrku, ale dyrektora teatru nie ma. Płynne są jego status i pozycja. Tylko w Warszawie pięć teatrów rozpocznie sezon pod nowym kierownictwem. Kim dziś jest dyrektor teatru? — pyta Aneta Kyzioł w Polityce.

Czy dyrektor jest dzisiaj artystą? Menedżerem? Administratorem? A może dyplomatą, saperem, psychologiem? Łatwiej odpowiedzieć, kim był dawniej. Zygmunt Hübner, przez całe lata decydujący o kształcie warszawskiego Teatru Powszechnego, twórca i dyrektor Współczesnego Erwin Axer, Kazimierz Dejmek, Janusz Warmiński, Gustaw Holoubek. Wszyscy oni tworzyli teatr autorski, płynnie łącząc dyrektorowanie z reżyserowaniem (a w przypadku Adama Hanuszkiewicza także z graniem). Współcześnie kontynuatorem tej linii był Jerzy Grzegorzewski, najpierw w Teatrze Studio, następnie w Teatrze Narodowym. Z młodszych — chyba tylko Grzegorz Jarzyna, twardą ręką prowadzący swój TR Warszawa.

„Dyrektor teatru dawniej był wszystkim” — wspomina obchodzący w tym roku 55-lecie pracy artystycznej i 25-lecie dyrektorowania warszawskiemu Teatrowi Kwadrat Edmund Karwański. „Był odpowiedzialny za repertuar, za aktorów, obsadę, za pieniądze i za to, żeby w teatrze było posprzątane. Do tego był autorytetem: ojcem zespołu, pedagogiem i psychologiem jednocześnie. W poprzednim systemie próbowano to zniszczyć, wprowadzając sztuczny podział na dyrektora artystycznego i naczelnego, co powodowało konflikty, bo pierwszy miał wizję, a drugi pieniądze. Tymczasem dyrektor powinien być odpowiedzialny za wszystko, a jeśli finanse nie są jego najmocniejszą stroną, może sobie dobrać zastępcę — administratora.”

Janusz Kijowski, ceniony reżyser filmowy, od 2003 r. szef Teatru im. Jaracza w Olsztynie: „O przechadzaniu się z laseczką i w cylindrze zapomnijmy — to dawne dzieje. Ja chciałbym, i tak robię w Olsztynie, żeby dyrektor teatru był człowiekiem, z którym chętnie się rozmawia, do którego reżyserzy przychodzą po radę, a aktorzy, żeby się wypłakać. U siebie w teatrze mam ksywę «ojciec dyrektor». Jednak znakomita większość dzisiejszych dyrektorów teatrów swoją pracę porównuje do spaceru po polu minowym, gdzie trzeba rozbrajać kolejne ładunki: sprzeczne interesy, oczekiwania i ambicje finansujących teatr władz, działających w teatrze związków zawodowych, publiczności, krytyków i ewentualnych sponsorów. Dyrektor teatru jest jak saper — myli się tylko raz.”

Tanio i z gwiazdami

Nie ma odrębnej ustawy o teatrze, od 25 października 1991 r. teatry działają według ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Zaleca ona organizację konkursów na stanowiska dyrektorskie. Idea jest piękna: o obsadzie stanowiska decyduje lokalny urzędnik (magistracki lub wojewódzki), który jako przedstawiciel swojej społeczności wie, jakie są jej oczekiwania wobec teatru, ale także ma rozeznanie, jakie środki może przeznaczyć na jego funkcjonowanie. Głos doradczy należy do komisji konkursowej złożonej z przedstawicieli władzy, środowiska, związków twórczych i tzw. niezależnych ekspertów. Ostatnim elementem jest podpis ministra kultury.

W praktyce, jak zwykle, wygląda to zupełnie inaczej. Ze względu na skład komisji konkursy stały się koncertami życzeń. Jak zauważa Maciej Englert, od 26 lat dyrektor warszawskiego Teatru Współczesnego, szef Unii Polskich Teatrów, najczęściej wygrywa ten, kto samorządowcom obieca poprowadzić teatr najtaniej i sprowadzić gwiazdy, związkowcom — brak zwolnień, szatni — krótkie przedstawienia, a bufetowi — więcej przerw. Problemem okazała się również jawność konkursów — w obawie przed przegraną nie stawali w szranki kandydaci z dużym dorobkiem, zwłaszcza zaś ci, którzy w momencie konkursu gdzieś dyrektorowali — po przegranej będą traktowani w macierzystej placówce w najlepszym razie jak nieudacznicy, w najgorszym — jak zdrajcy. W efekcie, zniknęła dawna ścieżka kariery, która dyrektora dobrze radzącego sobie w teatrze w mniejszym ośrodku prowadziła do większego miasta. Po kraju zaś zaczęła krążyć grupka zawodowych uczestników konkursów: dyrektorów in spe, gotowych w jakimkolwiek ośrodku za każde pieniądze realizować program lekturowo-farsowy, z okazjonalnymi występami gwiazd z Warszawy.

„Wybór nowego dyrektora powinien odbywać się na rok przed upływem kadencji poprzednika. Tylko wtedy istnieją szansę na skompletowanie współpracowników do realizacji założeń artystycznych i planów repertuarowych” — tłumaczy Maciej Englert. „U nas nie ma tradycji przekazywania władzy, każda zmiana dyrektora jest jak rewolucja: decyzja zapada znienacka, bywa, że i w przerwie urlopowej, najpierw zwalnia się dyrektora, a potem ogłasza konkurs. Pierwszy sezon po takiej zmianie musi być stracony, bo najciekawsi reżyserzy mają już pozajmowane terminy, a zwolniony dyrektor zdążył już przecież podpisać jakieś umowy.”

Z wolnej ręki

Wszystko to powoduje, że coraz częściej odstępuje się od konkursów. Jeśli dyrektor się sprawdził, samorządowcy piszą do ministra o pozostawienie go na kolejną kadencję, nowego zaś coraz częściej wybierają — po konsultacjach ze środowiskiem — „z wolnej ręki”, prosząc ministerstwo o zatwierdzenie konkretnego kandydata. Przykładem udanych wyborów bez konkursu są dyrektorzy teatrów w Legnicy i Wałbrzychu. Bez konkursu powołano czterech z pięciu nowych szefów teatrów warszawskich. Teatr Powszechny na trzy lata objął Jan Buchwald — jego zadaniem będzie uspokoić atmosferę po ostatnim konflikcie i przeprowadzić remont budynku. W zwolnionym przez Zbigniewa Brzozę gabinecie szefa Teatru Studio zasiadł Bartosz Zaczykiewicz, prowadzący przez lata z sukcesem Teatr w Opolu. W styczniu reżyser Paweł Miśkiewicz rozpocząć ma proces reanimacji Dramatycznego po piętnastoletnich rządach Piotra Cieślaka, a Krzysztof Warlikowski objął tworzony w budynku dawnej zajezdni na Mokotowie Teatr Nowy.

Konkurs przeprowadzono — na wyraźne życzenie ministra — jedynie w Teatrze Na Woli. Marek Kraszewski, szef Biura Kultury przy Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy, wyjaśnia: „W konkursie wzięło udział 15 osób, nie mieliśmy faworyta. Wszystkim zadawaliśmy to samo pytanie: jakim widzi pan/pani swój teatr za rok, dwa, trzy i jakie ma pomysły na realizację swoich planów. Okazało się, że jeden Maciej Kowalewski nie zaczynał zdania od «no, jak będą pieniądze…».”

Zdarza się, że władze, rezygnując z konkursu, ujawniają kompletny brak zorientowania w materii teatru. Przykładem dolnośląski urząd marszałkowski, któremu na fotelu dyrektora wrocławskiego Teatru Polskiego zamarzyła się najprawdziwsza gwiazda. Padały nazwiska Wojciecha Pszoniaka, Andrzeja Seweryna, Krzysztofa Warlikowskiego, jednak żaden z wymienionych do Wrocławia się nie pofatygował. Czas mijał, w teatrze panowało bezhołowie, związki zawodowe groziły strajkiem. W końcu, po wielu perypetiach dyrektorem został wrocławski krytyk Krzysztof Mieszkowski.

Zdarzały się też mniej humorystyczne przykłady bezpardonowego narzucania przez urzędników swojej woli. Wielkim kryzysem i zniszczeniem zespołu teatralnego skończyło się narzucenie przez prezydenta Kropiwnickiego aktorom łódzkiego Teatru Nowego dyrektora Grzegorza Królikiewicza. Bez konsultacji z zespołem gdańskiego Teatru Wybrzeże dyrektora próbował powołać również marszałek województwa pomorskiego. Pisarz Paweł Huelle zrezygnował jednak po protestach aktorów.

Bez nakazu

Jedyne, o co dyrektor teatru właściwie może być spokojny, to brak ingerencji w repertuar. Władze niezwykle rzadko decydują się na taki krok, przede wszystkim w obawie przed oskarżeniami o stosowanie cenzury. „W2003 r., kiedy stawałem do konkursu” — potwierdza Janusz Kijowski — „napisałem eksplikację na 7 czy 8 stron, jaki teatr chcę w Olsztynie robić. Od tego czasu władze województwa pomorskiego nigdy w mój program nie ingerowały. Przeciwnie, gdy w ubiegłym sezonie radni LPR zarzucili nam, że obrażamy uczucia religijne, marszałek województwa najpierw poprosił mnie o wyjaśnienie, a potem sam obronił teatr.” Z pierwotnego powodu odwołania Macieja Nowaka („Tak ważna instytucja, jaką jest Teatr Wybrzeże, powinna odpowiadać na oczekiwania większości, a nie wąskiej grupy” — tłumaczył marszałek Kozłowski, PO) władze szybko się wycofały, skupiając się na argumentach finansowych, czyli ponadmilionowym długu teatru.( „Z zarzutem niegospodarności się nie dyskutuje” — tłumaczy Janusz Kijowski. „Jakbym źle wydawał dotację, to już by mnie tu nie było. Mam kontrolę za kontrolą, pół roku temu skończyła się kontrola NIK, miesiąc temu — kontrola RIO — Regionalnej Izby Obrachunkowej”).

Do rzadkości należy przypadek Adama Sroki, dyrektora Teatru w Radomiu, który zrezygnował ze stanowiska, ponieważ: „Nowy pan wiceprezydent do spraw kultury chciał mi narzucić listę dwudziestu tytułów do wystawienia. Powiedziałem, że nie jest to możliwe. Dla zasady — nie mogłem pozwolić, żeby teatr stał się narzędziem w czyichś rękach. Niektóre z tych tekstów wystawialiśmy wcześniej, ale tu chodzi o narzucanie repertuaru — wbrew statutowi teatru. Co pół roku składam władzy sprawozdania z działalności teatru — takie jest prawo, ale nie żyjemy w gospodarce nakazowej.”

Barbara Borys-Damięcka, prezes Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, zaznacza: „Zarząd Stowarzyszenia nie otrzymał sygnału od dyrektorów teatrów w Polsce, że jakaś pozycja repertuarowa została zdjęta albo były sugestie czy naciski, żeby ją zdjąć. Każda władza, która przyjdzie, musi respektować statut teatru. A nie znam takiego teatru, w statucie którego byłoby zapisane, że organizator może interweniować w sprawach repertuarowych. Wręcz przeciwnie — statuty teatrów mówią, że dyrektor teatru jest samodzielny i w pełni odpowiada za politykę repertuarową i finansową teatru. Z drugiej strony można znaleźć każdy powód, żeby odwołać dyrektora. Na przykład anonimowy donos o niegospodarności podczas remontu, który wystarczył władzom do odwołania dyrektora Teatru im. Siemaszkowej w Rzeszowie, sprawnego menedżera Zbigniewa Rybki, i powołania na jego miejsce aktora związanego z urzędem marszałkowskim, organizatora kampanii PiS w Rzeszowie.”

Jednak sen z powiek dyrektorom teatrów spędzają raczej niejasne zasady rozdawania dotacji — zmniejszono je np. świetnie sobie radzącym, zarówno na polu lokalnym, jak i w skali kraju, teatrom w Legnicy i Wałbrzychu — niż donosy czy cenzura.

Porządek na deskach

Szefowania w teatrze nie ułatwia też prawo pracy, które silniej chroni aktora niż dyrektora teatru — trzecia umowa z aktorem to już umowa na czas nieokreślony, czyli etat, i jeśli aktor nie spóźnia się, nie upija itp., zwolnienie go jest bardzo trudne. W rubryce „powód” nie można wpisać przecież „brak talentu”. O budowaniu zespołu w takich warunkach nie ma mowy, zwłaszcza że w sytuacji, gdy łatwiej zwolnić dyrektora niż aktora, to ten drugi czuje się właścicielem teatru i on próbuje dyktować warunki.

Swego czasu przekonała się o tym Krystyna Meissner, gdy spróbowała usunąć telewizor z bufetu krakowskiego Starego Teatru — telewizor ciągle stoi, a dyrektor Meissner przeniosła się do Wrocławia. Ostatnio jej los podzielił Robert Czechowski. Do kaliskiego teatru, w którym wygrał konkurs na dyrektora, przywiózł część swojego dawnego zespołu, co wywołało ostrą reakcję części miejscowych aktorów: nasyłali kontrole, wysyłali zawiadomienia do prokuratury. I mimo że wszystkie sprawy Czechowski wygrał, po pięciu latach przepychanek poczuł się zmęczony i złożył rezygnację. Może lepiej mu pójdzie w Zielonej Górze, gdzie do startu w konkursie, który wygrał, zaprosili go właśnie aktorzy.

Nie wszędzie jednak zespół utrudnia pracę. „W Radomiu” — wspomina Adam Sroka — „miałem trzy związki zawodowe, skupiające po kilka, kilkanaście osób. Generalnie jednak zauważyłem, że pracownik teatru lubi, jak teatr jest dobrze zorganizowany i nie ma chaosu. Dlatego z reguły udawało mi się przekonywać zespół do współdziałania, chociaż nie zawsze rozumieli, dlaczego gramy np. Walczaka, a nie Bałuckiego…” Kijowski potwierdza: „Tronowanie i rozkazywanie ma krótkie nogi. Trzeba przekonać ludzi, że chce się dobrze z nimi żyć. W ten sposób mobilizuje się cały zespół, żeby chciał pracować dla wspólnego dobra.” Karwański dodaje: „W Kwadracie niedawno spaliła się dekoracja do spektaklu, który wkrótce miał mieć premierę. Nasi techniczni z własnej inicjatywy pracowali po godzinach, żeby wszystko odtworzyć i zdążyć z premierą na czas.” „Związki” — podsumowuje Maciej Englert — „tworzą się głównie wtedy, gdy w teatrze zaczyna się źle dziać, są pustki na widowni, autorytet dyrektora jest zachwiany.”

Od lat nie udaje się przeprowadzić zmian, które pozwoliłyby umocnić pozycję dyrektora teatru. W tę stronę zmierzają propozycje wypracowane przez Unię Polskich Teatrów: obligatoryjny konkurs (chyba że zgodę na kandydata organizatora wyrażają trzy strony wymienione w ustawie o instytucjach kultury: organizator, minister kultury oraz stowarzyszenia i związki zawodowe). Nowo mianowany dyrektor powinien podpisywać kontrakt (minimum trzyletni), w którym zobowiązywałby się do realizowania założonego programu, a władze zobowiązywałyby się do dotowania teatru określoną kwotą, zaś w razie zwolnienia go przed upływem kontraktu musiałyby wypłacać mu pensję do jego końca. Organizator ogłaszając konkurs musiałby wtedy wyraźnie doprecyzować, co jest jego przedmiotem, czyli jaki teatr jest w stanie utrzymać, co zapewne zmuszałoby do decyzji bardziej przemyślanych — gdy rośnie stawka w grze, wzrasta także odpowiedzialność graczy. Dyrektor z kilkuletnim gwarantowanym okresem rządów w teatrze będzie się cieszył większym szacunkiem w zespole. Skończą się intrygi związków zawodowych, wysyłanie listów do urzędów, ZASP i ministerstwa. Do tego sam podpisywałby z aktorami kontrakty sezonowe, trwające najwyżej na czas jego kadencji.

„To uporządkowałoby sytuację w teatrze” — tłumaczy Maciej Englert — „i dałoby gwarancję, że dyrekcjami zainteresuje się większe grono artystów, którzy — poprzez możliwość skompletowania zespołu — otrzymają szansę realizacji swojego programu artystycznego.” Oczywiście sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, ale próby znalezienia korzystnych dla teatru rozwiązań znajdują pole do rozmów między Unią Polskich Teatrów a Stowarzyszeniem Dyrektorów Teatrów, niestety ZASP w tych dyskusjach się nie udziela. Szkoda. Obowiązuje więc dawna ustawa, z dyrektorami wciąż zawiera się umowy czasowe, a oni wciąż lawirują między władzą, związkami zawodowymi, rynkiem i krytyką.