Operetki czar… artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Warszawy” nr 131
  • data publikacji
  • 1988/06/07

Operetki czar…

„Operetka w swym boskim idiotyzmie, w niebiańskiej sklerozie, we wspaniałym uskrzydleniu się swoim za sprawą śpiewu, tańca, gestu, maski jest dla mnie teatrem doskonałym…” pisał Witold Gombrowicz. Myśl tę uznać można za motto dla ostatniego w tym sezonie przedstawienia w Teatrze Studio. Początek godzina 22.00, „stroje wieczorowe mile widziane” — napisano w zaproszeniu. Jerzy Grzegorzewski, jeden z poszukujących duchów współczesnej Melpomeny, tym razem zaproponował żartobliwą, grającą odcieniami parodii i pastiszu, ale i świetną zabawę: spektakl skonstruowany na motywach operetek Franciszka Lehara i Emmericha Kalmana. W pałacowych wnętrzach, wśród marmurów i pod kryształowymi żyrandolami (do których w części pierwszej, rozegranej w foyer, dorobiono secesyjne abażury), zabrzmiały, słynne operetkowe arie z Wesołej wdówki czy Księżniczki czardasza. I cóż z naszej wiedzy uczonej, która mówi nam, że to kicz nad kicze, z naszego śmiechu, którym witamy pusty patos tych tekstów najczęściej traktujących o miłości… Usta milczą, dusza śpiewa… — nazwał spektakl Grzegorzewski i znakomicie określił stosunek współczesnej widowni do operetkowych „hitów”. Poruszają one jakąś ukrytą strunę w duszy najbardziej nawet wyrafinowanego odbiorcy sztuki.

Przedstawienie ma znakomite tempo, reżyser i aktorzy ani przez chwilę nie dają odpocząć widzowi. To prawdziwa feeria teatralnej wyobraźni, galopada plastycznych oraz sytuacyjnych pomysłów i dowcipów. A równocześnie popis sprawności, również głosowej, wykonawców, którzy przecież są aktorami przede wszystkim dramatycznymi. Marek Walczewski, najwybitniejsza rola w spektaklu, porusza się na granicy wyraźnego pastiszu. Ale jego bohater znacznie przekracza wymiar postaci z operetki. W twarzy aktora, która jakby nie bierze udziału w śpiewanych (świetne!) ariach, odnaleźć można cierpienie. Podobnie Niccoló Paganini Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej albo Sylva Varescu Anny Chodakowskiej, choć wypowiadają się operetkowymi tekstami, są postaciami raczej ze świata Grzegorzewskiego niż Lehara czy Kalmana.

Koniecznie trzeba dojrzeć w przedstawieniu coś więcej niż brawurowo sparodiowaną i zagraną operetkową składankę. Pastisz, rozbijanie nastroju przy pomocy rozmaitych efektów (jak choćby ciągle upadki czy kolizje z przedmiotami Hrabiego Daniłłowicza, dobra rola Zbigniewa Zamachowskiego) to pierwsza, oczywiście najbardziej ciesząca widownię, warstwa spektaklu. Głębiej obecne są stałe motywy Grzegorzewskiego, miłości i śmierci, a także, trudne do precyzyjnego zdefiniowania nastroje egzystencjalnego smutku, nieokreślonej tęsknoty. Styl reżysera zaznacza się w wielu momentach, plastycznych rekwizytach, sposobie poruszania się aktorów itd. Oczywiście w tym przedstawieniu wybija się myśl o sztuczności teatru czy może teatrze wszechogarniającym, w którym i my, śmiejący się ze znakomitych parodii, widzowie, bierzemy udział. Reżyser ubrał nas przecież w wieczorowe stroje, przydzielił odpowiednie role. Bawmy się więc u Grzegorzewskiego, ale niech nie zmyli nas do końca operetki czar.