Po premierze: „Noc listopadowa” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Didaskalia” nr 40/2000
  • data publikacji
  • 2000

Po premierze: „Noc listopadowa”

Noc listopadową Grzegorzewskiego można odczytać na inny jeszcze sposób — jako przedstawienie, w którym to nie mit przenika historię, lecz historii nadano mityczny charakter. To nie, jak u Wyspiańskiego, świat bogów włącza się w ludzkie zapasy, ale światy te współistnieją na równych zasadach. Tak są postrzegane przez nas, widzów. Mitologiczne postaci z panteonu starożytnych spotkały się więc z postaciami, które nie żyją jedynie w historii, lecz stanowią kolejne zrodzone pokolenie bogów i herosów. Dotyczy to przede wszystkim Księcia Konstantego i Joanny, ale i innych bohaterów powstańczej nocy. Oczywiście, widzimy tych nowych herosów z całym ich bagażem przypadłości, wad i wielkości zarazem. I, co gorsza, nie zawsze — jak Książę — są to herosi z „właściwym” rodowodem.

To trochę tak, jakby odegrano przed nami raz jeszcze historię z góry narzuconymi rolami, ze spełniającymi się wydarzeniami, które nie mogą inaczej się potoczyć. Oto raz jeszcze patrzymy na życie przywołane na nowo, w którym, jak w antycznej tragedii, pojawia się niezawiniona wina, w której coś, co stać się musi, niewątpliwie się stanie. I to przy pełnej wewnętrznej wolności każdej z postaci. Wyrwać się z zadanego wzorca nie można. Bardzo „wysoka”, czasami nawet pełna patosu gra protagonistów jeszcze podkreśla tę strategię reżyserską. Jedynie finałowa scena, w której pojawia się Łukasiński — Prometeusz nasz polski — wskazuje jednak możliwość wyjścia poza dyktat mitycznego wzorca. Ale alternatywą staje się samotne męczeństwo. Jego słowa, wręcz nie pasujące do tonu całości przedstawienia, brzmią cicho i głucho. Wydawałoby się — nieatrakcyjnie. Upraszczając nieco, takie postrzeganie historii ilustruje w pewien sposób współczesny odbiór wydarzeń sprzed prawie dwóch wieków. Jakby powstanie już nas bezpośrednio nie dotyczyło, jakby wydarzyło się in illo tempore, jakby wygasła ciągłość, a tamte wydarzenia pozostały już tylko mitem. Na przykład takie uheroizowanie postaci Wielkiego Księcia byłoby jeszcze dziesięć lat temu niedopuszczalne. Zaś Łukasiński swoim cichym wyzwaniem nie ma szans poderwać już serc.

Jest w tym przedstawieniu kilka wspaniałych scen zbiorowych, które zapadają niezwykle silnie w pamięć. Zstąpienie umarłych, którzy ze smutkiem, śpiewając, wychodzą na proscenium przed widownię, jak na łódź Charona. Wcześniej Kery zzuły im buty. Szykują się tam do dalszej drogi kołysząc się pośród pionowo ustawionych tyk, przy krzesełkach, jak w poczekalni, a może jak poborowi przed wejściem do nowej krainy. W świecie niczyim. Za chwilę pójdą dalej — już na zawsze. A za nimi, w głębi sceny, w „prawdziwym świecie”, w cieniu potężnych budowli, leniwie wdzięczą się i kuszą pozostawione kobiety w kolorowych sukniach — lecz żadni mężczyźni się tam nie pojawią. Smutek śmierci łączy się z namiętnością życia. Albo inaczej: wojna — męskie dzieło, pozostawia samotne kobiety. Albo jeszcze inaczej — na mitycznej płaszczyźnie — kolejne to przecież kolejne Niki, sprzedające śmierć. Grzegorzewski jednak zawsze w pełnych widowiskowości scenach odnajduje też zwyczajny, chwytający za serce akcent. Rosyjscy żołnierze, trwający w kąciku sceny w przerażeniu patrzący na swoje dzieło, na odchodzących w śmierć polskich żołnierzy, równych im w śmierci, a zarazem wciąż obcych. Ten wzrok objętych mężczyzn — generała Gendre i jego syna — rozpoznających bezsensowność swojego losu, pozostanie w pamięci na długo.

W tym dziele wielkich obrazów i scen jest jednak miejsce na budowanie wspaniałych kreacji aktorskich. Grzegorzewski, utrzymując wspomniany „wysoki” ton spektaklu zarazem umiejętnie, bardzo subtelnie potrafi prowadzić poszczególne postaci. Zwłaszcza Joanna, żona Wielkiego Księcia (Maja Ostaszewska) stanowi w tym przedstawieniu postać niezwykłą. Wspaniale zagraną. Początkowo władcza, momentami wręcz równa siłą Konstantemu, wielka w miłości. Jej słowa bardzo głęboko docierają do czułych miejsc wrażliwości widza. Nawet trudno rozpoznać w czym leży ich magiczna siła. Gdy Ostaszewska mówi, nie jest to zwyczajna mowa, lecz dziwna śpiewna inkantacja, pełna wykrzykników, zadziwień, wahań. Zdania bywają rozbite, czasem są jak westchnienie, czasem jak okrzyk. Dla Joanny powstanie — ów wybór między „bratem” a mężem — bez względu na jego wynik, musiało skończyć się klęską. W końcowych scenach Joanna ma w sobie cechy szalonej wieszczki i równocześnie skrzywdzonej dziewczynki. Niknie patos jej roli, wręcz zostaje wyniesiona ze sceny przez Księcia.

Bardzo ciekawie wypada też Mariusz Benoit jako Wielki Książę i Ares zarazem. W tym przypadku uheroizowanie roli posunięte zostało najdalej. W zasadzie po polskiej stronie nie znajduje żadnego godnego przeciwnika. Nawet jego groteskowa scena ukrycia i strachu — wyszydzona przez Joannę — nie była w stanie odebrać mu znamienia dumy. To bóg wojny — stworzony po to, by rządzić. Gdy po zwycięstwie stoi jak Ares na wielkim metalowym dziale-trybunie, naprzeciw Pallas Ateny — w zwycięstwie staje się jej godny.

Scenografia Andrzeja Kreütz Majewskiego wzmacnia jeszcze poczucie patosu. Potężne fasady z pilastrami, odwołują się do Łazienek, lecz zarazem naddano im monumentalności. Gdy zmarli odchodzą do otchłani, gdy toczą się walki, ta monumentalna konstrukcja odsyła wręcz w skojarzeniach do potęgi architektury antycznego Rzymu. Wciąż piszę o wielkości, patosie, ale zarazem, w gruncie rzeczy jest to przedstawienie kameralne. W kręgu monumentalności tej scenografii wystarczy ledwie kilka osób, by stworzyć wrażenie tłumów. Grzegorzewski wspaniale operuje skrótem. Właściwie wystarczył jeden żołnierz carski, jeden jego strzał i równoczesny upadek kilku polskich powstańców, by zakomunikować — koniec powstania.

I jeszcze słowo o muzyce Stanisława Radwana. Należę do pokolenia, które czytając Noc listopadową, nadaje sporym fragmentom rytm i melodię stworzoną przez Zygmunta Koniecznego do spektaklu Andrzeja Wajdy. I jest to obsesyjne, wydaje się wręcz, że nie do uwolnienia. Tymczasem Stanisław Radwan, wręcz bez wysiłku naddał słowom bogiń i żywych inną, znów narzucającą się jako konieczną melodię słów. W tym przedstawieniu bardzo mocno widać współpracę między reżyserem i kompozytorem. W wielu wypadkach wypowiedzi protagonistów są na granicy śpiewu. Pobrzmiewa to zwłaszcza w wypowiedziach Pallas Ateny (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) i Joanny. Odwrotnie jest w stosunku do zaśpiewów Nik, tu melodia sprawia wrażenie, jakby był to język mówiony. Dochodzi do paradoksalnej sytuacji: całość przedstawienia staje zawieszona między mową a śpiewem.

Jest w tym przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego patos, zarazem klasyczna prostota i dziwna klarowna konieczność. Grzegorzewski, oczywiście, jak zawsze, pozwala sobie niekiedy na burzenie iluzji i wielkości, na ironię i wyciszenie. Lecz nie burzy to wydźwięku całości, jednolitego tonu przedstawienia.

Wydaje mi się, może będzie to trochę nadinterpretacja, że Grzegorzewski poprzez Noc listopadową uświadomił widzom, jak dotkliwa nastąpiła zmiana w naszej wrażliwości historycznej. I jak silne jest przewartościowanie pojęcia patriotyzm. Ale to temat na osobne studium.