Proszę wysłuchać paulina! artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Dziennik Polski” nr 124
  • data publikacji
  • 2000/05/29

Proszę wysłuchać paulina!

„Styl i struktura są esencją [...] Wielkie idee to popłuczyny”.
(Nabokov)

Ledwo się zaczęło, a już jest za głośno. Ku czci teatralnego geniusza, który wiek temu umarł na syfilis, Jerzy Grzegorzewski znowu wypatroszył kilka ospałych cielsk fortepianów, zaś Andrzej Rozhin, na dziedzińcu kościoła na Skałce niepoczytalnie żonglując absolutnym plenerowym fortissimo, pobudził dzieci w okolicznych domach i wypłoszył ojców paulinów. Tylko jeden przechadzał się wśród świeżych traw. Gdy mnie mijał, usłyszałem cichą modlitwę. Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko…

Tak, tam — w Krypcie Zasłużonych — ciemne prochy Geniusza w ciszy spoczywają, a tu, wśród świeżych traw znowu jest stanowczo za głośno, dosłownie i w przenośni. Dopiero co ruszyło odświętne ciało wielkich uroczystości, przecież Tadeusz Nyczek nie dalej, jak przed chwilą pięknie zagaił na okoliczność otwarcia Festiwalu Wyspiańskiego, a ja już nawet siebie nie słyszę. W nocie o widowisku Andrzeja Rozhina, Wyspiański. Sny, imaginacje, idee, czytam: „Obudzony z wiecznego snu Poeta wyjdzie ze swojej krypty, by nam, współczesnym, pokazać pod koniec następnego wieku siłę i nieprzemijalność swojej narodowej wizji, teatr potężnych myśli i idei, gdzie rozpacz z powodu niewoli ojczyzny sąsiaduje z nadzieją na zmartwychwstanie”. Chryste Panie, a ja — gdzie? Z recenzenckiego kazania Polska nijaczejącego ducha, co wyszło spod pióra Elżbiety Morawiec — samotnego epigona Piotra Skargi, dowiaduję się, iż Wesele Grzegorzewskiego to rzecz o: Polsce wolności marnowanej i nijaczejącego ducha. Panienko Najświętsza — a gdzie ja w tym wszystkim? Nie słyszę, co mówię, gdyż Naród mój zaczął autotematyczne fortissimo. Więc na Weselu łapię się za nos, w Rozhinowym plenerze typu światło i dźwięk zapalam papierosa. Mam nos — ergo sum, kiepuję peta w świeżych trawach — wiem, że jeszcze jestem na ziemi.

Rozpruwanie czarnych cielsk fortepianów, komponowanie przestrzeni z niemych drewniano-żeliwnych trzewi, co już nigdy głosu z siebie nie wydadzą — to w sumie skrót metody Grzegorzewskiego. Od zawsze rozpruwa fortepiany i od zawsze wypruwa flaki klasykom. Kroi ich, dekomponuje, rozbiera na składniki pierwsze, by je raz jeszcze skomponować, tyle że wedle swego prywatnego wzoru. I różnie bywa w scenicznych finałach tych konceptualnych zabaw reżyserskich, powstają teatralne hocki-klocki, mniej lub bardziej strawne, a jeśli kto woli — mniej lub bardziej niestrawne w odbiorze, ale zawsze są one wysoce intelektualne i pełne — jak powiadają znawcy — bolesnej ironii, co do fundamentalnych naszych mitów narodowych, a nawet i wad. Inaczej mówiąc, Grzegorzewski to w istocie Mikołaj Grabowski, tyle że na niebotycznych wysokościach. Przaśnych Kitowiczów nigdy się nie tyka, wysokopiennych Wyspiańskich — jak najbardziej. Dekomponuje zatem i komponuje, by nam efekt w duchowe pięty poszedł.

Co prawda jednak, to prawda — na okoliczność Wesela Grzegorzewski wyciszył swój szał twórczy wręcz zdumiewająco. Można rzec, iż jak na możliwości Grzegorzewskiego — to Wesele jest akademickie. Niemal bez skreśleń, sceny idą w kolejności, aktorzy mówią głośno i wyraźnie, w ogóle wszyscy, bardzo porządni są w swym aktorstwie, profesjonalni, na dodatek ubrani pięknie i w duchu epoki, z małymi tylko współczesnymi wtrętami, w ogóle po bożemu jest na scenie, tyle że… te trzewia fortepianów wszędzie, piły do drewna gdzieś z tyłu nisko nad ziemią zawieszone i jeszcze bardzo tajemnicza garderoba dziwacznych ruchów i przyruchów, w które odziana jest niemal każda postać, i jeszcze nuty Radwana, które sugerują, że coś się dzieje. Tak, akademicko, ale i dziwnie zarazem… Coś się w intonacjach nieoczekiwanego dziać zaczyna, Zamachowski (Poeta) naraz żelazkami na duszę wymachuje albo też — w rozmowie z Segdą (Rachela) — jakowąś gałąź pomiędzy brodą a ramieniem trzyma jak rasowy cyrkowiec, bądź też z Malajkatem (Pan Młody), czyli z drugim niby cyrkowcem, po pluszowej krawędzi proscenium chadza jak po linie. Jan Peszek (Stańczyk) przekonuje Ferencego (Dziennikarz) w ten sposób, że go rytmicznie kopie w tyłek. Nagle jakaś dorodna goła pierś się pojawia, nagle Mariusz Benoit (Gospodarz) sam siebie przedrzeźniać zaczyna, nagle Budzisz-Krzyżanowska (Gospodyni) jest całkowicie normalna, gdy weselnicy cokolwiek nienormalnie kicają, jak jakieś zajęcze kółko taneczne, nagle Rachela rozwiązuje bucik, Poeta zaś nagle go zawiązuje, po czym zabawa się powtarza z drugim bucikiem, do tego dodać trzeba, że Rachela lekko kuleje — nie nagle, gdyż od początku. Te i jeszcze z tysiąc innych dziwności, pojawiają się nagle i nagle znikają. I nijak nie można ich złożyć do kupy. Od małej dziwności do małej dziwności, od takiego gestu metaforycznego do innego gestu metaforycznego. Narasta tajemniczość i narasta moja panika poznawcza. Czuję, że o ironię w tym wszystkim chodzi, że o sprawy narodu mego gra na scenie idzie — i łapię się za nos, bo czuję, że ciemny patos na chama mnie wsysa i zmienia z osoby w członka społeczności.

I tak jakoś leci: ich zadziwiające gesty i czyny, mój całkowicie normalny nos. Gest — nos, gest — nos, gest — nos… aż do finału, kiedy to wszyscy bohaterowie najpierw robią przysiady, a później wolno znikają pod ziemią.

Jak dziś widzę wyraźnie, Wesele — w detalach wprawdzie, ale za to sypiące się równo — to pestka po prostu. Pestką też fakt, że bez mocno za uzdę złapanego stylu, bez struktury jasnej jak ostrze brzytwy, można zaledwie — jak Grzegorzewski — epatować, z marsowym obliczem łudzić naród, że się starym tekstem ma do przekazania jakąś odkrywczą ideę o istocie naszej niemocy. I pestką również oczywistość, że taki przekaz bez przekazu po godzinie nudzić zaczyna, a trwa on, dziękować Bogu, trzy godziny z hakiem. Pestką to wszystko, bo jak człowiek patrzy na grających z playbacku aktorów Rozhina, gdy człowiek widzi, jak usta ich nie nadążają za głośnikami, gdy słucha nawiedzonej muzyki Grzywacza i gdy w rzadkich chwilach ciszy słyszy wyraźnie, jak jeden techniczny mówi przez „łoki-toki” do drugiego technicznego: włączże, bucu, fiolet, bo cię Rozhin zabije, to człowiek gasi peta, klęka w świeżej trawie i błaga Świętą Bożą Rodzicielkę, żeby jednak wysłuchała paulina, który został na straży.

Festiwal Wyspiańskiego. Teatr Narodowy, Stanisław Wyspiański Wesele. Reżyseria i scenografia Jerzy Grzegorzewski. Kostiumy Barbara Hanicka. Muzyka Stanisław Radwan. Występy w Teatrze Słowackiego. Wyspiański. Sny, imaginacje, idee. Scenariusz i reżyseria Andrzej Rozhin. Scenografia Ryszard Melliwa. Muzyka Janusz Grzywacz. Występy na dziedzińcu kościoła oo. Paulinów na Skałce.