Pytania o bohemę artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Warszawy” nr 60
  • data publikacji
  • 1995/03/02

Pytania o bohemę

Ktoś kiedyś napisał, że z re­cenzji o przedstawieniach Jerze­go Grzegorzewskiego można by wykroić całkiem pokaźny tom teatralnych anegdot. Nic dziw­nego, skoro usiłując opisać kolejne jego dzieło, ma się wraże­nie unoszenia nad sceną, albo metaforycznie i dosłownie zara­zem: pływania.

Jest kilka recenzenckich szkół oswajania teatru Grzegorzew­skiego, kilka wytrychów.
Pisuje się, że głównym te­matem jest w nim czas. Jego skręcanie się, pętlenie i rozwi­janie w osobistym doświad­czaniu, na scenie odbija się w uporczywym powtarzaniu słów i zdarzeń, spowalnianiu i nagłych przyspieszeniach ich biegu.

Skomplikowaną jak wzór na perskim dywanie strukturę przedstawień Grzegorzewskiego usiłuje się często opisać przy pomocy kategorii zaczerpniętych z kompozytorskiego rzemiosła, albo wtłoczyć w ryzykowną samą w sobie sztukę opisywania i in­terpretowania obrazów. Niektórzy zwracają przede wszystkim uwagę na autotematyczność, na rozmowę, jaką reżyser prowadzi w kolejnych spektaklach ze swo­imi poprzednimi dziełami.

Każdy z tych kluczy można zastosować do odczytania ostat­niej premiery Grzegorzewskiego, La Bohème.

Jest to wariacja na kilka tema­tów z Wesela i Wyzwolenia Wyspiańskiego, obracających się wokół problemów i pseudoproblemów artystów, w których jak refren pojawiają się słowa piękno, społeczeństwo, wola, czyn (jeden z kluczy został już zużyty). Grzegorzewski skompo­nował je na sposób obrazów, których powinowactwo z młodopolską ikonografią jest oczy­wiste (drugi klucz też). Także czas, jak w innych przedstawie­niach Grzegorzewskiego, wymy­ka się kategoriom, w jakich opi­sywany jest na co dzień. Do te­go reżyser wdał się w rozmowę ze swoimi poprzednimi insceniza­cjami autora Akropolis, a tak­że z przedstawieniami jego dra­matów, które weszły już do hi­storii teatru. Cytuje je, ironizuje na ich temat, aby wreszcie za­przeczyć sobie sprzed lat i po­wiedzieć że to, co kiedyś się ro­biło w teatrze, i to, co robili in­ni, dziś nie ma już sensu (zasto­sowanie ostatniego klucza ma­my za sobą).

Po zużyciu kluczy, z pustymi rękami, pozostajemy ze słu­sznym przekonaniem, że o przedstawieniu nie udało nam się napisać nic. Zbyt wiele jest w przedstawieniu miejsc osobli­wych, wymykających się opiso­wi. Zbyt wiele zagadek.

Na początku wszystko wydaje się oczywiste. Grupka artystów wysiaduje przy stolikach krakowskiej kawiarni, w którą zmie­nił się balkon wokół hallu Stu­dia. Zblazowani, słuchają, że „Tysiąc radości rzucono na wie­ki w groby, a ty stoisz tu sam je­den i przeliczasz je”. Potem sami śpiewają, a właściwie nucą pio­senki z kramu Leona Schillera. Przenoszą się wreszcie w świat, który tylko na pozór będzie sce­ną oddzieloną od widowni rzę­dem kawiarnianych stolików. „Sklepiony” błękitną zasłoną, przez którą prześwitują chochoły jak z obrazu Wyspiańskiego, czy jest wiecznym piekłem artystów, czy młodopolskim snem?

Przewijające się w nim posta­ci, nieprzypadkowo pewnie na­zwane przez reżysera Osobami Dramatu — jak zjawy z Wese­la — zatraciły swoją indywidu­alność. Są plastycznymi znakami, czy też przede wszystkim ar­gumentami w dyskusji? Czy owa dyskusja, w której pozornie każ­de zdanie zanegowane jest i zdy­stansowane ironicznym obra­zem, a w każdym obrazie chociaż jeden element postawiony jest na głowie, nie staje się w pewnym momencie rozmową zupełnie se­rio? I czy słowa Starego Aktora, że „mój ojciec to był bohater, a my jesteśmy nic”, są ironiczne? To tylko początek katalogu pytań, z których ostatnie powin­no brzmieć: Czy przypadkiem nie jest La Bohème starą dys­kusją po raz kolejny powtórzo­ną w nowej formie, i jak zawsze pozostawioną bez rozstrzygnięć? I czy ma sens przywoływanie argumentów, które po raz kolejny udowadniają swoją bezradność? Mimo wszystko jednak warto bronić teatru Grzegorzewskiego i warto obejrzeć La Bohème. To wyjątkowe przedstawienie. W nim się dyskutuje!