Pytania o bohemę artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Pytania o bohemę
Ktoś kiedyś napisał, że z recenzji o przedstawieniach Jerzego Grzegorzewskiego można by wykroić całkiem pokaźny tom teatralnych anegdot. Nic dziwnego, skoro usiłując opisać kolejne jego dzieło, ma się wrażenie unoszenia nad sceną, albo metaforycznie i dosłownie zarazem: pływania.
Jest kilka recenzenckich szkół oswajania teatru Grzegorzewskiego, kilka wytrychów.
Pisuje się, że głównym tematem jest w nim czas. Jego skręcanie się, pętlenie i rozwijanie w osobistym doświadczaniu, na scenie odbija się w uporczywym powtarzaniu słów i zdarzeń, spowalnianiu i nagłych przyspieszeniach ich biegu.
Skomplikowaną jak wzór na perskim dywanie strukturę przedstawień Grzegorzewskiego usiłuje się często opisać przy pomocy kategorii zaczerpniętych z kompozytorskiego rzemiosła, albo wtłoczyć w ryzykowną samą w sobie sztukę opisywania i interpretowania obrazów. Niektórzy zwracają przede wszystkim uwagę na autotematyczność, na rozmowę, jaką reżyser prowadzi w kolejnych spektaklach ze swoimi poprzednimi dziełami.
Każdy z tych kluczy można zastosować do odczytania ostatniej premiery Grzegorzewskiego, La Bohème.
Jest to wariacja na kilka tematów z Wesela i Wyzwolenia Wyspiańskiego, obracających się wokół problemów i pseudoproblemów artystów, w których jak refren pojawiają się słowa piękno, społeczeństwo, wola, czyn (jeden z kluczy został już zużyty). Grzegorzewski skomponował je na sposób obrazów, których powinowactwo z młodopolską ikonografią jest oczywiste (drugi klucz też). Także czas, jak w innych przedstawieniach Grzegorzewskiego, wymyka się kategoriom, w jakich opisywany jest na co dzień. Do tego reżyser wdał się w rozmowę ze swoimi poprzednimi inscenizacjami autora Akropolis, a także z przedstawieniami jego dramatów, które weszły już do historii teatru. Cytuje je, ironizuje na ich temat, aby wreszcie zaprzeczyć sobie sprzed lat i powiedzieć że to, co kiedyś się robiło w teatrze, i to, co robili inni, dziś nie ma już sensu (zastosowanie ostatniego klucza mamy za sobą).
Po zużyciu kluczy, z pustymi rękami, pozostajemy ze słusznym przekonaniem, że o przedstawieniu nie udało nam się napisać nic. Zbyt wiele jest w przedstawieniu miejsc osobliwych, wymykających się opisowi. Zbyt wiele zagadek.
Na początku wszystko wydaje się oczywiste. Grupka artystów wysiaduje przy stolikach krakowskiej kawiarni, w którą zmienił się balkon wokół hallu Studia. Zblazowani, słuchają, że „Tysiąc radości rzucono na wieki w groby, a ty stoisz tu sam jeden i przeliczasz je”. Potem sami śpiewają, a właściwie nucą piosenki z kramu Leona Schillera. Przenoszą się wreszcie w świat, który tylko na pozór będzie sceną oddzieloną od widowni rzędem kawiarnianych stolików. „Sklepiony” błękitną zasłoną, przez którą prześwitują chochoły jak z obrazu Wyspiańskiego, czy jest wiecznym piekłem artystów, czy młodopolskim snem?
Przewijające się w nim postaci, nieprzypadkowo pewnie nazwane przez reżysera Osobami Dramatu — jak zjawy z Wesela — zatraciły swoją indywidualność. Są plastycznymi znakami, czy też przede wszystkim argumentami w dyskusji? Czy owa dyskusja, w której pozornie każde zdanie zanegowane jest i zdystansowane ironicznym obrazem, a w każdym obrazie chociaż jeden element postawiony jest na głowie, nie staje się w pewnym momencie rozmową zupełnie serio? I czy słowa Starego Aktora, że „mój ojciec to był bohater, a my jesteśmy nic”, są ironiczne? To tylko początek katalogu pytań, z których ostatnie powinno brzmieć: Czy przypadkiem nie jest La Bohème starą dyskusją po raz kolejny powtórzoną w nowej formie, i jak zawsze pozostawioną bez rozstrzygnięć? I czy ma sens przywoływanie argumentów, które po raz kolejny udowadniają swoją bezradność? Mimo wszystko jednak warto bronić teatru Grzegorzewskiego i warto obejrzeć La Bohème. To wyjątkowe przedstawienie. W nim się dyskutuje!