Rozmowa z Antoniną Grzegorzewską artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Rozmowa z Antoniną Grzegorzewską

Małgorzata Matuszewska: Cieszy się Pani, że teatr, w którym pracował, nosi jego imię?

Antonina Grzegorzewska: Noszę w sercu dumę, że jestem córką Jerzego Grzegorzewskiego, wielkiego artysty. Ale też czuję olbrzymią tęsknotę, ból utraty po jego śmierci. W takim dniu, jak wczorajszy, kiedy nie mogę mu o tej dumie powiedzieć, jego nieobecność jest szczególnie dotkliwa. Przyjechałam do Wrocławia z poczuciem braku i tęsknoty.

MM: Kiedyś chciała Pani grać w jego spektaklach.

AG: Marzyłam o tym od dziecka! Chciałam śpiewać w Operze za trzy grosze, Usta milczą, dusza śpiewa, La Bohème, który tworzyły piosenki młodopolskie z Kramu z piosenkami Schillera. Ale skończyłam Wydział Malarstwa na ASP i szybko się pogodziłam, że obietnice taty co do obsadzenia mnie raczej nie będą realizowane. Pozostało mi śpiewać te wszystkie songi w samotności lub słuchać ich z płyt, czy kaset, które nagrywałam sobie na przedstawieniach. Ale nasze artystyczne drogi spotkały się poprzez pisanie i moje malowanie. On był moim najlepszym, najwierniejszym profesorem.

MM: Portretowała Pani Ojca?

AG: To była jedna z moich pierwszych prób rysunkowych; niezbyt udane przedsięwzięcie. Nie namalowałam jego portretu, ale wszystkie obrazy z czasów studiów są ściśle z nim związane, dlatego, że on je omawiał. Każda moja droga dochodzenia do jakiegoś obrazu była związana z jego obecnością.

MM: Jak przyjęła Pani fakt, że spektakl został odebrany jako studium choroby alkoholowej Pani ojca?

AG: W pierwszej chwili miałam moment wątpliwości, czy udzielać wywiadu „Gazecie”, w której ukazała się recenzja naruszająca według mnie dobra osobiste Taty w sposób zupełnie bezprecedensowy. On jest bohaterem literackim. Na ile postać Onego pokrywa się z postacią mojego ojca i na ile są to moje doświadczenia, to jest zupełnie inna, prywatna sprawa. Uważam, że recenzja w „Gazecie” była niestosowna. Razem z tatą bardzo to przeżyliśmy. Jest to dla mnie tym trudniejsze, że dwa miesiące po jej przeczytaniu on już nie żył.

MM: Czy Pani oglądała później spektakl ojca?

AG: Z wielkim trudem, kiedy dwa dni po śmierci taty w Teatrze Narodowym żegnano go przedstawieniem. Zostałam spadkobiercą tego przedstawienia, czułam się wtedy w obowiązku pełnić honory domu. Chciałam zabrać głos i wesprzeć aktorów. Czułam też obowiązek wobec taty — być i żegnać go z tej sceny, na której tyle żeśmy razem przeżyli. Od tamtej pory nie widziałam Onego i wczoraj też nie byłam w stanie usłyszeć tego tekstu. Nie usiadłam na widowni, ale przez cały czas byłam w relacji duchowej z Tatą.

MM: Pamięta Pani Wrocław z dzieciństwa?

AG: Tu się urodziłam w 1977 roku i do dziś jest to dla mnie miasto idylliczne. Mieszkaliśmy przy moście Zwierzynieckim, na Smoluchowskiego. Moja szkoła była niedaleko Politechniki. Wrocław jest miejscem największej ilości spacerów. Chodziliśmy z tatą „do platana” na Ostrowie Tumskim, nie wiem, czy on jeszcze rośnie. Ojciec reżyserował Król umiera, czyli Ceremonie, Złowionego. Moje dzieciństwo było przepojone teatrem w ogóle, a Teatrem Polskim w szczególny sposób. Wrocław był moim miastem. Miałam 9 lat, kiedy wyjeżdżałam do Warszawy. Powiedziałam wtedy, że jestem wrocławianką i tak się do dziś czuję.