Rycerze i kardynały artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Polityka” nr 10
  • data publikacji
  • 1992/03/07

Rycerze i kardynały

Pan Marcin Pieszczyk, czło­wiek młody a przynajmniej repre­zentantem młodych się mieniący, podjął parę tygodni temu zasadniczą po­lemikę z Wandą Zwinogrodzką, stałą recenzentką teatralną „Wyborczej”. Na­zbyt boleśnie chyba jej nie dotknął, wol­no podejrzewać, że sprawił nawet trochę frajdy. Tak intensywnie wzdychała prze­cież w ostatnich tekstach, że emocje, które teatr budził kiedyś wśród jej rówie­śników, rozpłynęły się i wychłódły, że sic transit gloria mundi i przeminęło z wiat­rem; tak prowokacyjnie zestawiała daw­ną żarliwość odbioru z dzisiejszą obojęt­nością — że musiała, choćby w głębi duszy, liczyć na czyjś protest, zaprzecze­nie. I doczekała się: polemicznej diatryby. Wynika z niej, że młodzież wciąż rozcieńcza wódkę coca-colą, miast o cosinusach woli gadać o „podwójnym ży­ciu niejakiej Weroniki” i chętnie kultywuje snobizm na kulturę przez duże k. Tylko obiekty zainteresowania i snobiz­mu ma już całkiem nowe. Niedziedziczo­ne w sztafecie pokoleń.

„Przede wszystkim — koniec z martyro­logią!”, powiada Marcin Pieszczyk. „Wszyscy, w tym również (a może przede wszystkim) nauczyciele języka polskiego muszą zdać sobie sprawę, że rozszarpywanie ran już nie przejdzie”. Przy tym „bunt młodzieży nie ma charakteru nihilistycznego”. Po prostu „miejsce starych, odrzuconych symboli zastępują nowe wzor­ce”. Przykładów symboli odrzuconych polemista szuka wśród utworów nawiązujących do najnowszej historii. Gotów jest — w imieniu rówieśników — zaakceptować prześmiewcze Rozmowy kontrolowane Chęcińskiego i Tyma. Kategorycznie natomiast odrzuca spektakl Jerzego Grzegorzewskiego Miasto liczy psie nosy, w którym widzi rocznicowe refleksje na temat wydarzeń sprzed lat dziesięciu.

„Bełkot, jaki się nam proponuje w Teat­rze Studio, przekracza wszystkie granice przyzwoitości. Powiązanie sztuki z Ulissesem Joyce’a ma rzekomo polegać na podobieństwie narodu polskiego i irlandz­kiego (pierwsi prześladowani przez Rosjan, drudzy — przez Anglików). Powiąza­nie z Królem Learem jest oparte na założeniu, że każdy polski ojciec mógł stracić po pamiętnej nocy do trzech córek. Z monologu Joyce’a-Malajkata wyłowi­łem tout le monde en evant oraz escargot, ale co ma ślimak wspólnego ze stanem wojennym, dalibóg nie wiem.”

Miłośnicy teatru Jerzego Grzegorze­wskiego, gdziekolwiek jesteście, i cóż wy na takie dictum? Mniejsza o ocenę przedstawienia; jednym się podoba, in­nym nie musi. Ale Grzegorzewski piew­cą martyrologii narodowej? Grzegorze­wski twórcą akademii ku pamięci ofiar stanu wojennego? Kto tu zwariował: twórca, my — obserwatorzy jego teatru od wielu lat, czy młody zbuntowany? A może stan ducha naszej kultury jest już taki, że po wszystkich należy spo­dziewać się wszystkiego i niczemu się nie dziwić?

Rozsupłując to nieporozumienie war­to może zacząć z daleka: od ewolucji toczącej się w tym teatrze dłuższy już czas. Nigdy, rzecz jasna, nie opowiadano tu fabuł wprost, ani też nie snuto paralel takich, jakie przyszły do głowy młodemu teatromanowi. Dzieła literackie brane na warsztat były najpierw dekomponowane, rozbierane do rdzenia, do cząstek bezwzględnie niezbędnych po czym przetasowane, poodwracane lądowały w przedstawieniu, by, jak powiada Ewa Bułhak — „dziwić się sobie wzajemnie”. Dziwiły się też swemu otoczeniu. W teat­rze Grzegorzewskiego, unikającym jak ognia mieszczańskiego iluzjonizmu, przedmioty zmieniały swe przeznacze­nie, żyły własnym życiem: miarowo pul­sowało skrzydło szybowca, sunęły pantografy, opadały żelazne karty kolejowe­go informatora. Otóż właśnie owo dziw­ne, hipnotyczne życie przedmiotów osta­tnio zamiera. Grzegorzewski tworzy dziś właściwie zastygające, nieruchomiejące obrazy, w ramach których celebrują się skargi, monologi, oderwane scenki: arie, recitativy, ansamble. Jak w oratoriach. Ten muzyczny termin zdaje się tu wyjąt­kowo poręczny także z uwagi na ogrom­ny udział muzyki Stanisława Radwana w spektaklach.

Takim oratorium scenicznym była ze­szłoroczna Śmierć Iwana Iljicza wed­ług Lwa Tołstoja. Napuszone, napompowane sztucznością arie i fioritury kon­trastować miały z nieozdobnością nagiego ciała w prosektoryjnym oświetleniu i ze zdyszaną zwyczajnością, z jaką Jan Peszek mówił ostatnie kwestie bohatera. Miasto liczy psie nosy też jest podob­nym oratorium. Nie ma fabuły, są roz­maite, odległe od siebie wątki, nieuporządkowane — bo bez porządku jawią się „mężczyźnie w średnim wieku bez zaję­cia”, który ze swego, urządzonego na proscenium pokoiku ze starym zlewoz­mywakiem i liszajowatą ścianą, ogląda wraz z widownią ten spektakl. Trzy sios­try na kolejowej ławce dokądś podróżu­jące, Lear poszukujący zamordowanych córek. Mityczne miasto z Ulissesa. Joyce, który jest też Gloucesterem oślepia­nym przez siepaczy w scenie z Króla Leara. Z tej samej tragedii jest też Szalony Tomek, trefniś i przerażony uciekinier. (Joyce i Tomek: świetni Woj­ciech Malajkat i Zbigniew Zamachow­ski, skupieni i błaznujący jednocześnie). Szalony Tomek chwilę po przeprawie z siepaczami, z metalowego kojca przy­pominającego pamiętne koksowniki mó­wi monolog Rycerza z Mordu w kated­rze Eliota: cyniczno-brutalne uspra­wiedliwienie przemocy. Proszę mnie je­dnak nie pytać, dlaczego on i dlaczego akurat tu. Logikę przyczynowo-skutkową zastępuje logika surrealna, logika skojarzeń kolejnych motywów krzyżo­wanych, zbijanych i odgrywanych w ramach wzajemnego dziwienia się słów i zdarzeń. Akcesoria stanu wojennego czyli cytat z życia funkcjonuje tu na tych samych prawach co cytaty z Szekspira, Eliota, Czechowa.

I oczywiście wszystkim tym cytatom grozi jednakie niebezpieczeństwo; nadmiernej patetyzacji, napuszenia, nadę­cia. Na to jednak Jerzy Grzegorzewski zawsze miewał swoje sposoby — złośliwe kontrastowanie, ośmieszanie konteks­tem. Dlaczego nie działają tu wystar­czająco skutecznie?
Proszę spojrzeć do projektów; program publikuje początkowe didaskalia. Na scenie planowane były dwie kolumny two­rzące znak „V”. Jedną, gotycką, oplatać miały sylwetki kardynałów, biskupów, księży, drugą — współczesną, bez ornamentów wojskowi „w groźnych, bojo­wych uniformach”. W realizacji „V” gdzieś się zgubiło, ale kontrast pozostał. Kolum­na kardynalska buczy monumentalnymi ariami, śpiący, budzący się zomowscy rycerze tłuką butami o posadzkę i przeciągają pałkami po plastykowych tarczach: jak smykiem po kontrabasie. Z kulisy wypełza pojazd: może sarkofag-trumna na kółkach, może czołg-armatka, a może stara, niezgrabna powiela­rnia. To ma być heroiczny obraz 13 grudnia roku pamiętnego? Grzegorzewski najwyraźniej pragnął z reminiscencji stanowojennych budować tło groteskowe i szalone, nieprzystające do innych wątków, chciał — jak w wielu swych spektaklach — rozbijać świat, kompromi­tować jego pozorne spójności, wrzucać w pustkę osamotnionych bohaterów. Nie był jednak konsekwentny. Groteskowo-szalony wizerunek kardynalsko-zomowski w połowie spektaklu gdzieś roz­pływa się, niknie. Zostaje tylko napuszo­ne, oratoryjne tokowanie. I może rzeczy­wiście, oglądając spektakl niekoniecznie litościwym okiem, można wziąć Leara za Ojca Solidarności, którego trzy córki zatłukli siepacze gen. Jaruzelskiego.

Nieskuteczność bezpieczników, które miały chronić przed nadęciem i patosem, to bardzo poważna wada tej inscenizacji. Nie da się chyba jej postawić w rzędzie najważniejszych dzieł Grzegorzewskie­go, aczkolwiek sama oryginalność kon­ceptu wśród zalewu artystycznych bana­łów zasługuje na uwagę.

Podobnie, jak zasługują na zastanowienie z innych powodów szarże kryty­czne Marcina Pieszczyka. Przywykliś­my — może trochę za łatwo — przyjmo­wać, że poetyka surrealistyczno-groteskowo-skojarzeniowa szczególnie pasuje młodym odbiorcom. Bo kultura videoclipu, świat migawek, posiekanych obrazków, etc; napisano o tym setki stron. A tu proszę: młody polemista krzyczy „bełkot!” i domaga się, żeby wszystko było po kolei i wynikało jedno z drugiego. Co może, rzecz jasna, świadczyć o niereprezentatywności p. Pieszczyka, ale może też oznaczać, że przynajmniej część młodych odbiorców ma dość za­baw kalejdoskopem i chciałaby, żeby sztuka pozwalała im lepiej zrozumieć, uporządkować świat. Uwaga druga: wchodzący w życie zawsze lubili zakła­dać, że wszystko się od nich zaczyna; obecna przepaść między pokoleniem najmłodszym i starszymi ten problem dramatycznie wyostrza. Oto p. Pieszczyk deklarujący swą miłość do kultury i teatru, podsumowuje dość obcesowo Grzegorzewskiego nie interesując się, co to za twórca i co ma już na artystycznym koncie. Gdyby bowiem pomyślał o tym, że Grzegorzewski od ćwierć wieku jakiś — jaki? — teatr tworzy, nie brałby przecież surrealisty za pacykarza obrazków „ku czci”; nie pozwoliłby mu na to elemen­tarny instynkt samozachowawczy.

Ktoś powie, że nadto ułatwiam sobie życie, wybierając do kłótni debiutanta, podczas gdy podobne, lub dużo gorsze głupstwa plotą tzw. zawodowcy z panienkami od kultury w TV na czele. Fakt. Ale jeśli z kimś warto gadać poważnie — to właśnie z młodym człowiekiem zaczynającym swą diatrybę od stwier­dzenia, że fascynacja sztuką — wbrew biadoleniu ciotek i wujów — bynajmniej nie należy do przeszłości.