Są różne happy endy czyli Kubuś, motyle i półświatek artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Słowo Powszechne” nr 286
  • data publikacji
  • 1976/12/16

Są różne happy endy czyli Kubuś, motyle i półświatek

Kubuś Fatalista trafił na warszawską scenę. Zapewne „tak było zapisane w górze” – jakby rzekł właśnie bohater uroczej opowiastki filozoficznej Diderota Kubuś Fatalista i jego pan, którą przyrządził smakowicie dla Teatru Dramatycznego Witold Zatorski. Goethe w liście do Mercka pisał o niej w 1780 r.: „Jest to potrawa ze wszech miar wyborna i podana z cudownym zrozumieniem sztuki kuchmistrza i maitre d’hôtel”. Myślę, że tę ocenę można zastosować również do warszawskiego przedstawienia. Tyle tylko, że kiedy Diderot pisał swą opowiastkę filozoficzną dla ludzi myślących, współczesnych mu ludzi epoki francuskiego Oświecenia, twórca warszawskiego spektaklu kieruje go do znacznie szerszego grona ludzi o poczuciu humoru; proponuje po prostu zabawę, pyszną zabawę i tylko zabawę, w której zgiełku toną liczne dygresje i minitraktaciki filozoficzne, liczne mądre a niekiedy tylko przekorne paradoksy. Ale czyż dobra teatralna zabawa, to mało?

Zresztą zabawa urządzona zgodnie z sugestiami Wielkiego Encyklopedysty, który był też — o czym rzadko się pamięta — dramatopisarzem i, przypomnijmy i to również przy okazji, prekursorem współczesnej prozy literackiej. Więc, podobnie jak u Diderota, jest w przedstawieniu wiele umowności pastiszu, wiele parodii, persyflażu i kamuflażu, wiele ruchu i dobrze organizowanej wspólnej zabawy, której uczestnikami są widzowie i wykonawcy. Twórca przedstawienia, rozgrzeszony przez autora opowiastki jej konwencją, przyrządza je z wielu współczesnymi przyprawami (chociaż te z knajpy VII kat. można było sobie darować). Sporo jest też dobrej pantomimy, fechtunku, piosenki i jej parodii, pieśni i jej parodii, opery i jej parodii. Tych popisów wokalnych (parodstycznych i „serio”) jest jednak o wiele za dużo; nie wszystkie uzasadniają swą obecność w tym przedstawieniu, inne rozbijają formułę spektaklu lub jego spoistość i tempo. I to właściwie jedyny zarzut, bo wszystko inne jest „naj!”.

Przede wszystkim wykonawcy: Małgorzata Niemirska, Magdalena Zawadzka, Zbigniew Zapasiewicz (fantastyczny Kubuś), Mieczysław Voit (niestety ten wspaniały aktor tylko dostosowywał się do zabawy, ale jej nie tworzył), Marek Kondrat, Karol Strasburger, Wiesław Gołas i Marek Bargiełowski. Cudowne poczucie humoru, świetna kondycja fizyczna (wiele popisowej gimnastyki akrobatycznej), sprawnie przejmowana pałeczka tej arcyteatralnej zabawy. No i duży wysiłek autorski (i fizyczny), bo poza „solistami” (Zapasiewicz i Voit) wszyscy pozostali wykonawcy kreują po kilka różnych ról. Dwie i pół godziny śmiechu i dobrej zabawy (a byłaby lepsza, gdyby pół godziny krócej).

Sceniczne przygody Kubusia kończą się oczywiście happy endem. Happy end jest też w tytule przedstawienia w Teatrze Rozmaitości. Na afiszu świetne nazwiska: Bertolt Brecht, Kurt i rodzime znakomitości — Agnieszka Osiecka i Andrzej Jarecki (przekład songów) oraz (inscenizacja i reżyseria) Olga Lipińska (ta od Właśnie leci kabarecik). Aha, jeszcze nazwisko sztuki: Dorothe Lae, i tłumaczki — Barbara Swinarska (znana też jako Barbara Witek lub Witek-Swinarska, jedna z tłumaczek Brechta).

Gdyby na przedstawieniu był Pan Jowialski, kropnąłby po nim: „Gdzie kucharek sześć…” Bo właśnie — sześć. Czy Pan Jowialski ma rację? Chyba tak. Rzecz napisana jest „pod Brechta” (fascynująca lumpem i półświatkiem pod figowym listkiem „społecznej agresywności”) i zrobiona brechtopodobnie w przemijającej już chyba manierze „retro”. Ale pusta. A i tekst i sytuacje i sama robota za mało zabawne, by rzecz obroniła się jako pozycja rozrywkowa. Chyba, że chce się zobaczyć (a warto!) występującą gościnnie Stanisławę Celińską w roli porucznika Armii Zbawienia; i jeszcze: Joachim Lamża (gangster Bill) i Hanna Okuniewicz (szef gangu) wypełniają w miarę atrakcyjnie swoim aktorstwem tę wtórną pod każdym względem sztuczkę. No ale wystawiono ją chyba nie dla dorosłych, bo na premierze prasowej widownia była wypełniona przedszkolakami i „zuchami”, którzy niewątpliwie uzupełnili i odświeżyli swój repertuar dziecięcych zabaw o atrakcyjne a niewinne zabawy w bar gangstera Crackera i jego „panienek”, (nie mówiąc już o wzbogaceniu języka…). A więc praca „sześciu kucharek” nie poszła chyba na marne. I to ten jest właściwy „happy end”.

Happy end nr 3 — w sztuce Leonarda Gersche’a Motyle są wolne, wystawionej ostatnio przez Teatr na Targówku. Pierwszy raz byłem w tym teatrze, ale ta wizyta była bardzo zachęcająca. Sztuka znana jest (przede wszystkim właśnie na Pradze) z dobrego przedstawienia w Teatrze Ziemi Mazowieckiej (sprzed trzech lat). Autor określił ją jako „komedię sentymentalną”, myślę, że można ją też nazwać melodramatem poetyckim. Rzecz jest o miłości ociemniałego (od urodzenia) chłopca o muzycznym talencie oraz początkującej aktorki, która mimo ocierania się o życiowe brudy zachowuje zdumiewającą świeżość uczuć i wrażliwość moralną.

Teatr wystawia to z muzyką i piosenkami. I muzyka i piosenki są „ładne”, ale niekiedy zbyt „rozwałkowują” elementy melodramatyczne, które trzeba właśnie wyciszać. Ale przedstawienie jest czyste i sympatyczne w swym klimacie. I jeszcze znaczny jego walor: ujmujące i sprawne aktorstwo Ewy Florczak (Jill) i Michała Muskata (Don), jak również zaskakująco dojrzałe i równie sympatyczne aktorstwo Adrianny Godlewskiej (znanej raczej z występów estradowych). I jeszcze jeden walor: przekład, ładny, sceniczny przekład Anny Frąckiewicz. I piosenki (niezależnie od ich funkcji scenicznej) Osieckiej i Krajewskiego. No i oczywiście ten sympatyczny „happy end”, który jest dla widowni dodatkową satysfakcją.