Sen nocy grudniowej, czyli Akropolis Grzegorzewskiego artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Sen nocy grudniowej, czyli Akropolis Grzegorzewskiego
Do tego przedstawienia musiało kiedyś dojść. Temat śmierci, katastroficzna wizja kultury obecne są w twórczości teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego od jej początków niemal. I drugi wielki temat — somnambuliczna poezja nocy. Od Bloomusalem podejmuje go Grzegorzewski w różnych wariacjach. Oba splotły się teraz w najnowszym, autorskim przedstawieniu, w którym miasto staje się metaforą ludzkiego świata, wielkim infernalnym snem historii, cmentarzyskiem mitów. Sztuka nazywa się Miasto liczy psie nosy i w tym przekornym dadaistycznym tytule zawiera się cała niechęć Grzegorzewskiego do tak ulubionego przez Polaków koturnowego patosu.
Akcja — jeśli można tu o niej mówić jako o zdarzeniach dziejących się „tu i teraz” — rozgrywa się polską nocą grudniową 1981. Ale także podczas wielu innych grudni — tych z Mordu w katedrze Eliota i z Króla Leara Szekspira. Wśród onirycznej melancholii Czechowowskich Trzech sióstr, którym skończył się świat i nocnego inferna Joyce’owskiego Dublina. Koloryt i szczególny mit nocnego miasta jest jak wskazanie tonacji muzycznej w tym przedstawieniu o dziejach ludzkiego szaleństwa, o wciąż odradzającej się zbrodni i micie barbarzyńcy-zbawcy. Ileż takich nocy Kainowych ma w sobie historia? Czyje ciało spoczywa na drzwiach — to tak blisko i boleśnie nam znane, wrośnięte w świeżą polską legendę — czy ciało Kordelii, jedynej sprawiedliwej córki Króla Leara? I gdzie jest miejsce akcji — ta świętokradczo bezczeszczona katedra — Wawel to, warszawski Św. Jan czy Canterbury? „Tu i teraz” polskiej grudniowej nocy stanu wojennego zlewa się u Grzegorzewskiego w „zawsze i wszędzie”, zrasta w jedno ciało kultury, wciąż na nowo krwawiące pod mieczami, sztyletami, pałkami — rycerzy, żołdaków, zomowców.
Podobnie jak Wyspiański w Akropolis, Grzegorzewski buduje katedrę-symbol, katedrę-mit. Ale jest to mit ciemny — Baudelaire’owski i katastroficzny, Witkacowski i Różewiczowski. Tu nie będzie jak u Wyspiańskiego triumfalnego wjazdu Salwatora-Apollina w finałową noc zmartwychwstania. Przez cały czas, gdy przez scenę przetacza się tragigroteskowy obłęd historii — na proscenium zamknięty w codzienności — między radiem a szklanką herbaty milcząco siedzi Mężczyzna w średnim wieku, „szary człowiek”, Różewiczowski antybohater, jakby z Kartoteki rodem. Do niego należy ostatnie słowo — jego wspomnienia tamtej grudniowej nocy ’81 po 11 latach, jego „pieśń życia” są zwykłe i melancholijnie banalne. Tragigroteskowa — jego potrzeba „Apollinowego lotu”, przymiarka do cokołu, za który posłuży… kuchenny stół. Uskrzydlony nagle nieśmiertelną, odrodzeńczą siłą trwania rzeczy zwykłych — okręt codzienności, tratwa nadziei unosząca się po sztormie na wzburzonych wodach historii. Scenariusz i spektakl Miasta… skomponowany jest techniką kolażu poetyckiego, odwołującą się do wątków wymienionych już utworów literackich, wzbogacony w teksty własne, nasycony obrazami i sytuacjami z wcześniejszych przedstawień Grzegorzewskiego. Jest to nie tylko summa pewnej filozofii kultury, ale także summa własnej wizji teatralnej. Ostatnia cześć tryptyku, na który składają się Powolne ciemnienie malowideł (1984, wg Pod wulkanem Lowry’ego) i Tak zwana ludzkość w obłędzie (1986, inspirowane twórczością Witkacego). Techniką kolażu budowana jest też część postaci: Papa Hemingway-Lear (Krzysztof Chamiec), Sir James Gloucester-Joyce (Wojciech Malajkat), Szalony Tomek (Zbigniew Zamachowski) — o rodowodzie Szekspirowskiego błazna. O rolach w tradycyjnym rozumieniu trudno tu mówić — są to raczej inkantacje czy arie wnoszące, podobnie jak tekst — motywy poetycko-muzyczne, ułamki mitów i alegorii kultury. Determinanta muzyczno-rytmiczna — jak zawsze u Grzegorzewskiego — jest tak silnie obecna w samej strukturze spektaklu, że znakomita muzyka Stanisława Radwana wypełnia ją w sposób niejako naturalny. Jest w niej wszystko: nocne wycie psów i Muzyka konkretna zomowskich pałek, litanijna pieśń błagalna i jęk syren, solenny kościelny hymn i zapomniany strzęp operowej arii. Wszystkie barwy i dźwięki ginącej Atlantydy-Akropollis kultury pogrążającego się wciąż na nowo w mroku zbrodni i barbarzyństwa.