Stargam i uwydatnię artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Dialog” nr 4
  • data publikacji
  • 1989/04/01

Stargam i uwydatnię

1.
Zdaje się, że — niespełna rok po pre­mierze — widziałem już trochę inne przedstawienie niż to opisywane przez Joannę Walaszek. Nic nie rozgrywało się na początku we foyer — widzowie czekali tam jedynie na wpuszczenie do sali. Trze­cia część zaczynała się o wiele mocniej i agresywniej: diabelska trójka idzie wprost na widzów z takim impetem, że nagle staje się jasne, że nie zdoła już na scenie się zatrzymać — pierwszy rząd widzów kuli się w fotelach. Środkowy diabeł z łoskotem pada na twarz na samą krawędź proscenium, dwaj pozostali wy­skakują z rozbiegu w górę i z furkotem peleryn, odwracając się w locie plecami do publiczności, opadają wprost na wą­skie przejście między podestem a fotelami — gdzie potem rozgrywana jest scena u Senatora. Trudno o bardziej dynamiczny początek — zwłaszcza w kontekście ze statyczną, zamierającą akcją pierwszej części przedstawienia. W tej pierwszej części Guślarz „w geście skrajnej rozpa­czy” i takimże tonem powtarza po raz trzeci refren „Zemsta na wroga…”. Przy­puszczalnie to nie wszystkie różnice.

Przedstawienie więc ewoluuje. Jest przy tym bardzo nierówne. Scena wię­zienna jest jednym z najsłabszych jego epizodów, zupełnym zaś niewypałem — i to o znacznie większym zasięgu rażenia — okazuje się, niestety, Improwizacja. Wojciech Malajkat poradził sobie jakoś przed paroma laty z Hamletem — co prawda w mocno spłycającym tę rolę przedstawieniu — monologu Konrada jednak nie udźwignął, podając go bez­barwnie, a co gorsza — raczej bezmy­ślnie. Głębokość przeżycia zaznaczył tyl­ko zbolałym przygarbieniem i nerwowym poprawianiem okularów à la Radziwiło­wicz. (Opis spektaklu oddaje tu raczej reżysersko-aktorskie intencje niż to, co na scenie rzeczywiście przedstawiono). W rezultacie cała owa dialektyka młodości i sędziwości, Starca-Konrada i Gustawa­-Konrada, końca życia i początku „star­gam — uwydatnię” — blednie i usuwa się na dalszy plan, stanowiąc raczej jedno z wiązań konstrukcyjnych niż obecny dramatycznie wątek.

2.
Przedstawienia Grzegorzewskiego to­czą się niejako w przestrzeni wewnętrznej, jest to istotnie mózg — choć niekonie­cznie wariata — na scenie. Reżyser w osobliwy sposób odmaterialnia dramat, z każdej osoby, wątku i sytuacji destylując ich sens, czystą, choć nie zawsze wysło­wioną ideę. Ideę zresztą bardzo subie­ktywnie odczytaną — właściwie zawsze coś pośredniego między ideą a wraże­niem. Każe grać — raczej cieniom niż ludziom — w duszy swojej teatrze. Pisy­wano wiele o jego mistycyzmie… Dokła­dnie jest to chyba tak: Grzegorzewski jest w swym teatrze jakby dzieckiem, które doznawszy momentalnych dziecinnych olśnień i zagubiwszy je znowu, chce je odtworzyć, pochwycić i przyswoić, gromadząc rekwizyty, które je po raz pierw­szy wywołały. Jak gdyby Jakub Boehme (dobre — via Mickiewicz — skojarzenie), którego „duch przeniknął nagle wszy­stko” na widok światła odbitego w cyno­wym dzbanie, nosił ten dzban stale ze sobą, ustawiał pod światło, patrzył sam i pokazywał innym — może ktoś to samo przeżyje. Albo inaczej: jakby Proust obnosił pudełko magdalenek i częstował nimi znajomych. Na tej zasadzie mamy ruiny instrumentów zamiast muzyki sfer albo skrzydła samolotów zamiast lotu, a spektakl jest wyciszony i uspokojony do maksimum, by nie przepuścić najsłabsze­go choćby ich rezonansu.

Tego rodzaju bodźce działają jednak coraz słabiej przy każdym następnym użyciu — to właśnie zauważał Proust v a na scenie po prostu powszednieją, pozo­stając w odbiorze standardowymi „nume­rami”, pusto epatującymi wyświechtaną tajemniczością, irytującymi symboliczny­mi liczmanami. Bywa to także — wedle trafnego określenia Holoubka — pokazywanie kleszczy zamiast płodu, dotyczy zaś ten zarzut nie tylko scenografii, lecz również szablonów sytuacyjnych, gesty­cznych, kompozycyjnych.

Czyste, wydobyte z dramatu sensy ma­ją naturalną skłonność do nakładania się na siebie, do syntezy — według wzorów i wokół ośrodków krystalizacji wniesio­nych przez reżysera. Grozi to przekłada­niem dzieł na nazbyt już prywatny, auty­styczny kod, nieczytelny i nużący. Tak było, by sięgnąć do przedostatnich spek­takli, w Powolnym ciemnieniu malowideł, gdzie akcja i sceneria nie ewokowały żadnej komunikatywnej wizji, pozostając duszną, niewyraźną magmą, z licznymi tropami wyliczonymi w programie. Rów­nocześnie treści ułożone i odczytane tak, jak się dramat w duszy gra, pozbawione oparcia w usuniętej „materialności” dra­matu, składać się mogą w zbitki nader uproszczone w stosunku do tych „mate­rialnych” treści. Skrzepy tego rodzaju pojawiały się — w rozmaitym nasileniu — w wielu spektaklach, tworząc w nich zastoiny głuszące całą subtelną grę rezonansów. I to stanowi tę gorszą stronę teatru Grzegorzewskiego.

O istnieniu strony lepszej upewnia naj­pierw fakt, że reżyser potrafi wyjść poza swą autystyczną poetykę, wziąć ją w na­wias, wykorzystać jej osobliwości i braki. Przede wszystkim zaś świadczą o niej najlepsze fragmenty jego przedstawień — te, gdzie rozplątane zostały owe węzły emocjonalne i myślowe, gdzie cały dosko­nalony w skupieniu i znakomicie zestro­jony instrument teatralny Grzegorzew­skiego tworzy sceny stanowiące świeże, odkrywcze i inteligentne interpretacje dra­matu bardzo przy tym piękne teatralnie. Tak było w wielu miejscach Opery za trzy grosze, tak jest i w Dziadach. Są to interpretacje z gruntu niekanoniczne; reżyser przeciera boczne, nierozpoznane dotąd drogi, bada, dokąd można nimi dojść. Tematów zaś do wariacji dostarcza tradycja — i Grzegorzewski potrzebuje jej niezbędnie, by się nią żywić, z niej czerpać, przetwarzać ją w swojej prywat­ności i wobec niej się określać.

3.
Dziady są więc wystawione z założenia nie-kanonicznie — mówi to już sam tytuł przedstawienia. Są próbą rozpatrzenia się w tym dramacie, znalezienia rezonansu poszczególnych jego elementów i sensów. Próbą poszukania, jak można by je za­grać dzisiaj, choćby w piętnaście lat po Swinarskim — bo to jest jedyne teraz naprawdę działające odniesienie, odnie­sienie właśnie kanoniczne dzięki trafności rozwiązań Swinarskiego, idącego przy tym wiernie za logiką utworu. Tamten spektakl zresztą też jest już dzisiaj mar­twy. U Grzegorzewskiego są do niego odwołania bezpośrednie: na przykład w grze diabła-Mistrza Ceremonii w Salonie Warszawskim jest parę hasłowych bardzo aluzji do gry Jerzego Stuhra, który tę rolę u Swinarskiego kreował — wystarczają­cych, by włączyć do spektaklu jeszcze i to skojarzenie. Zresztą owa scena salonu­-Teatru Rozmaitości jest najbardziej dramatycznym i spektakularnym pasowa­niem się z tradycją i jej liczmanami — damy ustawione rzędem nieomal jak figu­ry szachowe i pod rząd mechanicznie „koszone” przez księcia-mumię-pionka; udrapowany Adolf…

W bardzo różnym stopniu nośne są rozwiązania pierwszej części przedstawie­nia. Opis Joanny Walaszek notuje epizo­dy, które w takiej konkretności uchwycić można dopiero przy kolejnym oglądaniu spektaklu. Najpierw widzi się wolny, us­tający chwilami przepływ — błąkają się postaci lepiej lub gorzej rozpoznawalne, wymieniają się kostiumami i tekstami, które odrywają się od nich, płynąc samo­dzielnie. Nie ma znaczenia, kto co mówi. Teksty zresztą to niemal same świetnie znane „cytaty”, zachowania też — bo można dorzucić, że Guślarz wyszarpują­cy binokle z kieszeni przypomina może Rydla, ale przede wszystkim nakłada wobec Widma szkiełko na oko — wszy­stko to zawisa w bezosobowej próżni. Tekst i sytuacje przepływają też — jak się okazuje — w miarę ewolucji spektaklu. Bardzo długa, powolna, nie zawsze czy­telna, czasem nużąca ekspozycja. Czę­ściowo jest to wliczone zapewne w plan dramatyczny przedstawienia; częściowo jest tu chyba rzeczywiście — jak zauważa Joanna Walaszek — zachwycanie się piękną formą (przez siebie stworzoną), co uwodzi reżysera aż poza granice najszer­szej rozumianego żywiołu dramatyczno­ści; po części zaś skróty są tak niebywale syntetyczne, że przestają mieć cokolwiek istotnego do przekazania — pojawia się w tych fragmentach spektaklu właśnie ów „gorszy” Grzegorzewski.

Myślę, że Dziady — improwizacje stają się rzeczywiście ważnym i wybitnym przedstawieniem dopiero od interesującej — po nudzie improwizacji — sceny egzorcy­zmów (z kobietą w roli Ducha). Od tego miejsca spektakl trzyma się zresztą na ogół dość wiernie tekstu. Pomijając epi­zody rozegrane już uprzednio (salon i widzenie Ewy), zachowany jest porządek scen. Po diabelskim entrée następuje wi­dzenie Senatora — doprawdy znakomite. Gra tutaj wreszcie i dramatycznie, i dźwiękowo pudło instrumentu — dotąd sztafaż tylko muzom reżyserskim podpo­rządkowany; senny horror jest zarazem i groteskowy, i przejmujący. Ale właśnie w tej trzeciej części przedstawienia pojawia się też fundamentalne odstępstwo od lite­ry dramatu, które stało się kamieniem obrazy dla krytyków. Idzie oczywiście o oddanie Pani Rollisonowej monologu Księdza Piotra. Tymczasem to akurat nie jest bezmyślna dezynwoltura szalejącego reżysera. Nie jest to także przejaw opisa­nego wcześniej przepływania tekstu przez osoby ani czysto formalny eksperyment sceniczny, (jak z Duchem — Chodako­wską). Grzegorzewski jest — jak sądzę — doskonale świadom, o jakiej wagi tekst tu idzie — wagi, rzecz jasna, w tradycji, w której tak zanurzone jest to przed­stawienie.

Z widzeniem Księdza Piotra jest pewien kłopot. Mesjański telegram odebrany wprost od Pana Boga przez najbardziej w tej mierze wiarygodną osobę w całym dramacie — budzi dziś u oglądającego pewien niepokój, jeśli oczywiście ktoś oglądać chce Dziady jako dramat żywy. Trudno ten tekst uwiarygodnić, w każ­dym razie chyba powinno być trudno. U Swinarskiego Ksiądz Piotr, we wspania­łym wcieleniu Kazimierza Borowca, był cudownym Bożym prostaczkiem tak na­turalnym i tajemniczym, o jakim tylko można marzyć w teatrze. Bronił się auten­tyzmem: był, jaki był, powiedział, co powiedział, różnie go można było trakto­wać i zastanawiać się nad nim. Ale Swi­narski wgryzał się właśnie, a nawet przede wszystkim w materię. U Grzegorzewskie­go zaś, z jego analityką i teatrem sensów, taka postać, w swej złożonej, enigmatycz­nej rzeczywistości, byłaby niemożliwa. Jego ksiądz — bardzo współczesny, mło­dy — nie mógłby żadną miarą takiego przekazu odebrać. Ten Ksiądz Piotr, któ­ry w scenie więziennej utożsamiony został z księdzem Lwowiczem (a gdy go maltre­tują asystenci Senatora, staje się księdzem Jerzym po prostu), nie jest mesjanistą, nie wdaje się w „polityczną awanturę z Pa­nem Bogiem” — jak III część Dziadów określił kiedyś Andrzej Kijowski. Ksiądz u Grzegorzewskiego bierze rozbrat z bo­goojczyźnianym stereotypem.

A jego monolog — bo widzenie staje się właśnie monologiem — pozostawiony zostaje szalejącej z rozpaczy kobiecie. Kobiecie, upomnianej przed chwilą za bluźnierstwo, która w zupełnej prostracji-skarży się Bogu, próbując jakoś wyrazić kipiące w niej uczucia i całą swoją pot­worną krzywdę. To ta kobieta zaczyna od skargi na „Heroda” i dalej idzie tropem tego obrazu — i dzięki temu tekst na nowo się uprawomocnia. Tak naturalnie brzmi przy tym w jej ustach, tak znakomi­cie układa się w tej nowej dla siebie funkcji, tak świetnie wpisuje się w ciąg skarg, którego stanowi kulminację i roz­ładowanie — a Teresa Budzisz-Krzyża­nowska daje tu jeszcze aktorstwo najwyż­szej miary — że słucha się go z osobliwą ulgą. Jakby rzecz w tym dramacie dotkli­wie uwierająca została szczęśliwie rozwi­kłana, jakby nastąpiło dyskretne a skuteczne oczyszczenie — i jakby ten mono­log wreszcie znalazł się na właściwym miejscu.

Co nie znaczy bynajmniej, że Pana Boga w spektaklu w ogóle nie ma. Tutaj muszę sprzeciwić się Joannie Walaszek, gdyż uważam jej twierdzenie — że to tylko ziemski dramat wobec wartości — za zbyt mocne. Nie można chyba sprawy tak jednoznacznie rozstrzygnąć, nie wiem po prostu, czy u Grzegorzewskiego Bóg jest, czy nie — nie ma tylko z całą pewnością łapania Go za nogi. Nie ma bogoojczyźnianości — została precyzyj­nie i skutecznie usunięta. (Tak też inter­pretowałbym usunięcie obrazu więźnia­-Chrystusa z opowiadania Sobolewskie­go). Są jednak anioły i diabły, tak jak są męczeni patrioci, są zdrajcy i policjanci, jest cierpiąca matka i jest ksiądz. Dziady pozostają moralitetem, choć moralitet ten nie ma scenicznego zakończenia.

Nie wiem, czy dokonany przez Grzego­rzewskiego zabieg z widzeniem księdza Piotra możliwy byłby do powtarzania; jak najdalszy jestem od zalecania go jako rozwiązania. reżyserskiego: bo to znów jest operacja par excellence nie-ka­noniczna. Jednak na pewno Grzegorzew­ski, odsunąwszy na bok wszelkie formal­ne i teatralne autotelizmy, powiedział tu o Dziadach i przy ich pomocy coś mądre­go. I dobrze, że zostało to tak powiedzia­ne.

4.
Ostatnie sceny przedstawienia są krót­kie i urywane — jednak tylko z pozoru tak, jak początkowe. Tam układ scen rozbijał dramatyzm spektaklu, tutaj na­tomiast go potęguje. Tam dominowało mozolne przedzieranie się ku jakiejś akcji, tu akcja jest nader jasna i konsekwentna. Tam była gra zestawionych form i ciche upajanie się nimi, tu — lapidarna, brutal­na nawet rzeczowość. Tam wreszcie przedstawienie rozpływało się w echach skojarzeń-dygresji, tu zaś jest wręcz lako­niczne: tak mocnej i zwartej narracji jeszcze u Grzegorzewskiego nie widzia­łem. Przechodzi więc ono w czasie swego trwania długą drogę. W jakim stopniu jest to świadome, zaplanowane i koniecz­ne? Czy zatem to przedstawienie jest jednorodne, czy organiczne? Czy jego koniec targa początek, czy też go uwydat­nia? Grzegorzewski, urządziwszy na po­żegnanie w Studio operetkową fetę, zapo­wiedział nowy etap swojej drogi teatral­nej. Ponoć jednak reżyseruje znów w Studio Króla Leara, a w jednym z wywia­dów powiedział, że marzy o wystawieniu Zamku księcia Sinobrodego Balázsa/Ba­rtoka — dzieła, które istotnie wydaje się jakby dla niego stworzone. Jakkolwiek jednak będzie wyglądał ten następny etap, trzeba przyznać, że poprzedni zam­knął Grzegorzewski dziełem ważnym.