Teatr eleganckiego pana artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Didaskalia” nr 72
  • data publikacji
  • 2006/05/22

Teatr eleganckiego pana

Jest takie zdjęcie zrobione przez Wojciecha Plewińskiego z Beatą Fudalej i Jerzym Radziwiłowiczem w strojach i wśród dekoracji do Morza i zwierciadła: Fudalej-Ariel, jakby wyrośnięty Arlekin, opiera się o słup z pociętymi portretami Witkacego (które notabene stały się plakatem do Halki Spinozy); Radziwiłowicz-Kaliban siedzi na wielkiej śrubie okrętowej. Aktorzy nawet nie starają się udawać, że zaskoczono ich podczas przedstawienia. Zastygli, bezwstydnie patrzą w obiektyw.

Scena przy Wierzbowej, powstała w miejscu planowanej kawiarni, ma ogromne okna, których istnienia trudno się domyślić. Tylko w jednym przedstawieniu, tym według poematu Audena, tylko w jednej scenie aktor otwiera wielkie drewniane panneaux i ukazuje widok na ulicę Fredry oraz Ogród Saski. Nagle obok spektaklu-sztuki-zwierciadła wzbiera rzeczywistość-miasto-morze. Traf chciał, że ilekroć widziałem Morze i zwierciadło, za oknem panowała zima. Traf chce, że na zdjęciu Plewińskiego trawniki Saskiego również pokrywa śnieg. Ale co ważniejsze — tuż za oknem stoi Jerzy Grzegorzewski i, podobnie jak jego aktorzy, patrzy prosto w obiektyw.

Gdyby na teatr spojrzeć nie przez pryzmat spektakli, ale ich twórców, to Grzegorzewskiego należałoby chyba ulokować na antypodach miejsca zajmowanego przez Krystiana Lupę. O ile Lupa pisze dużo, fragmenty dzienników zamieszcza w każdym programie do swoich przedstawień, chętnie udziela też wywiadów — to Grzegorzewski nie pisał wiele, a przynajmniej tego nie upubliczniał, wywiadów udzielał rzadko i z oporami. Słynna jest historia namawiania go na rozmowę przez Piotra Gruszczyńskiego. Prośby ponawiane były w ciągu kilku lat — niestety, zakończyły się fiaskiem. Tym to dziwniejsze, że sam reżyser przedstawia się w rozmowie z Marylą Zielińską jako… pożeracz prasy, a wywiadów w szczególności. Ten rodzaj wypowiedzi obwinia jednak Grzegorzewski o zbytnią doraźność. „Publicystyka” powoduje, że dawne wywiady nie ciekawią go wcale, w przeciwieństwie do dawnej literatury. „Ale niestety nie potrafię napisać wiersza, nie umiem napisać nowelki. W wolnych chwilach maluję obrazy. To mój azyl” — mówi reżyser, co trzeba chyba poczytywać za przejaw zbytniej skromności. To, jak Grzegorzewski traktował na scenie tekst, każdy tekst, pokazuje jego ogromną wrażliwość na słowo. Być może, jak Rachel z Wesela, tylko „czuł” to, co pisali inni, ale w tym czuciu był prawdziwym poetą.

Niepodobna wyobrazić sobie, że to nie-poeta poszarpał dwa poematy Tadeusza Różewicza, z których skompilował jedno z najpiękniejszych przedstawień w polskim teatrze, czyli Duszyczkę. Niepodobna myśleć, że to nie-poeta mógł stworzyć spektakle o tak znaczącej scenografii (w filmie dokumentalnym Jerzego Kaliny Skrywana obecność Grzegorzewski powiedział: „Kto nie widzi, nie może reżyserować”). Niepodobna twierdzić, że to nie-poeta nadał swoim dziełom takie tytuły, jak Powolne ciemnienie malowideł, Dziesięć portretów z czajką w tle, Miasto liczy psie nosy. Niepodobna w końcu podejrzewać, że to nie-poeta tak opisał swoje rodzinne miasto: „Łódź jest miastem, które potencjalnie zawiera w sobie wszystkie stolice i wszystkie miasta. Ale w jakiś sposób wykoślawione. Łódź świeci odbitym światłem, i jakąś wspaniałością — cytowaną”.

Ta poezja, a raczej poetyckość, obecna jest też w wywiadach z Grzegorzewskim. Poetyckość, a obok niej — humor. Spod powierzchni wypowiedzi o artystycznych obsesjach, patriotyzmie, zadaniach artysty i sztuki, wychyla się ironia artysty uczulonego na martyrologię, szybko zużywające się teatralne mody i wielkości. W cytowanym już dokumencie Kaliny Grzegorzewski tyle samo czasu poświęcił swojej dyrekcji najważniejszej sceny w kraju, co monstrualnemu żyrandolowi, który skutecznie niszczył akustykę Sali Bogusławskiego, czy nieudanej obronie dyplomu w Łodzi, zatytułowanego Szafa eleganckiej pani. To jeden z licznych przykładów przekraczania przez twórcę granicy między niskim a wysokim. Tuż po Warszawiance Grzegorzewski wystawił wszak Żołnierza królowej Madagaskaru, po Dziadach Usta milczą, dusza śpiewa. Ponieważ ironii nie zabrakło nawet w jego interpretacjach tekstów zaszufladkowanych jako „poważne” (komiczny chór sędziów w Sędziach, tragarze wielkiej rybiej ości w Morzu i zwierciadle, bohaterowie Nocy listopadowej jako groteskowi aktorzy Wyzwolenia i tym podobne), reżyser był częstym celem ataków za „antypatriotyzm”. To bolało Grzegorzewskiego szczególnie, niejednokrotnie dał temu wyraz w rozmowach, przekonując, jak wielką wagę przykładał do heroizmu uczestników powstań narodowowyzwoleńczych: „Noc listopadowa w mojej reżyserii wyrasta z głębokich pobudek patriotycznych”. Nie może być inaczej u twórcy, który przyznaje: „Tematem moich spektakli jest w końcu śmierć, umieranie, rozkład”. Być może „Planetę Grzegorzewski” najlepiej oddają przywoływane przez reżysera w rozmowie z Zielińską słowa Zosi — jeden z piękniejszych cytatów z Wesela: „A jak widzę w lichej poniewierce rzeczy górne i piękne, i czułe — to mnie boli”.

Dodajmy, że jest to boleść „w starych dekoracjach”. Grzegorzewski — choć w rozmowach prezentuje się jako człowiek otwarty na otaczającą go rzeczywistość — jako reżyser i dyrektor zdaje się celowo przebywać w innych rejestrach czasowych. Czasami mówi o sobie jako o „człowieku przedwojennym”, którym poniekąd był (urodził się w czerwcu 1939 roku). W recenzji z Nie-Boskiej komedii w „Tygodniku Powszechnym” pojawiła się nawet supozycja, że podobnie jak hrabia Henryk zamknięty był w grobowcu Wenecji, tak Grzegorzewski był zamknięty w grobowcu Teatru Narodowego.

Skrywana obecność

Pojawiał się nieoczekiwanie, i w przeciwieństwie do wizerunku ze zdjęcia Plewińskiego — raczej nieefektownie. Czasami przed rozpoczęciem przedstawienia przy Wierzbowej wyłaniał się z ciemności, zza wznoszących się amfiteatralnie foteli, i stawał obok. Łatwo go było spotkać, bo, jak wiadomo, był przeciwnikiem samochodu i uwielbiał przemieszczać się pieszo. Wystarczyło znać rewiry. Nowy Świat i okolice, reżyser macha ręką, ale żadna taksówka nie chce się zatrzymać: krótka droga z domu i barku w Victorii do pracy przez ogromny i zimny plac Piłsudskiego.

Kiedyś byłem z parą przyjaciół u Plastyków na Mazowieckiej. Tuż przed ślubem, wyraźnie mieli się ku sobie. Gdy wszedł i zobaczył, że nie ma stolików, zapytał, czy może się przysiąść. Zaczął opowiadać, że jest reżyserem, pracuje i mieszka niedaleko. Wystarczyło nie zdradzić, że się go zna, by go nie spłoszyć. W pewnym momencie zapytał narzeczonych: „Przepraszam, czy państwo się kochają?” Na odpowiedź twierdzącą zareagował: „Sytuacja państwa jest doprawdy zachwycająca”.

Grobowiec Narodowego to piękna metafora, ale czy prawdziwa? Jeśli prześledzić drogę artystyczną Grzegorzewskiego, okaże się, że był jednym z najbardziej nowoczesnych twórców polskiego teatru końca XX wieku. Mówił: „Nie chcę schlebiać młodzieży (…), ale sądzę, że rewolta by się przydała”. Nie musiało to oznaczać zachwytu dla „młodych brutalistów”, ale zainteresowanie zupełnie nieprzetrawioną w Polsce awangardą. Studia w łódzkiej szkole plastycznej pod okiem profesora Fijałkowskiego, w tradycji Kobro, Malewicza, Kandinsky’ego, Klee i Strzemińskiego zaowocowały choćby tym, że — jak słusznie zauważyła Dorota Jarecka — w przedstawieniach wieloletniego dyrektora Teatru Studio najciekawsze rzeczy, podobnie jak na obrazach Strzemińskiego, dzieją się nie w centrum, ale na obrzeżach. Jeśli do tego dodamy pewien rodzaj apsychologicznego ustawienia postaci i antyrealistycznego traktowania tekstu czy scenografii w jego teatrze, mamy opozycję wobec trendów panujących w Krakowie czy Warszawie, gdzie na ASP królowali koloryści-kapiści.

Od wyborów plastycznych był już tylko krok do wyboru repertuaru wyrosłego z szeroko pojętego modernizmu — Brecht, Genet, Witkacy, Kafka, Joyce, Gombrowicz. Różewicz, Maeterlinck. Jeśli romantycy — to Mickiewicz i Krasiński, choć trzeba było widzieć (widok wart każdych pieniędzy!) miny działaczy PSL podczas inauguracji Teatru Narodowego przedstawieniem Dziady — 12 improwizacji, by zdać sobie sprawę, że nie o szkolnym romantyzmie tu mowa. Jeśli Szekspir, to tylko ta najsmutniejsza z jego komedii, Sen nocy letniej, stworzona nie tyle ku rozbawieniu, ile dla pokazania okrucieństwa miłości oraz ambiwalencji płci i płciowości. Wystawiana trzykrotnie, podobnie jak Mewa Czechowa, pokazuje nieustanne dążenie Grzegorzewskiego do doskonałości, uporczywe powracanie do pewnych tematów, wątków, postaci.

Jest jeszcze ukochany Wyspiański (samo Wesele wystawił reżyser trzykrotnie), chory na Polskę, ze swoimi obsesjami artysty, rozedrganiem dusz wiecznie niespełnionych. Jest między tymi dwoma artystami, początku i końca wieku, między autorem Akropolis i szefem Narodowego, jakaś organiczna współzależność. Wynika może z faktu, że obydwaj dzielili miłość do malarstwa z miłością do teatru, a połączenie tych dwu namiętności pozwalało im precyzyjnie zapanować zarówno nad żywiołem słowa i aktora, jak scenografii oraz kostiumów. „Wiesz, ja sądzę, że moje znaczenie dla teatru, ujmując to w aspekcie historii, jest takie, że wprowadziłem do teatru pantograf…” — powiedział reżyser w rozmowie z Małgorzatą Dziewulską. Wkład Grzegorzewskiego w polski teatr był dużo, dużo większy, a co ważniejsze — zupełnie osobny. Może dlatego nie zostawił po sobie — podobnie jak Wyspiański — następców…

Spóźniłem się na pogrzeb. Niełatwo znaleźć grób na wielkich Powązkach Wojskowych. Naprowadziły mnie postaci, samotnie krążące z dala od uroczystości między nagrobkami — Stanisław Radwan, Jerzy Radziwiłowicz. Wyglądały jak bohaterowie wymarzonego ale nigdy nie zrealizowanego spektaklu Wesele-Widma.

Przy grobie grająca w ostatnim przedstawieniu On. Drugi Powrót Odysa córkę reżysera Anna Grycewicz składa kondolencje prawdziwej córce reżysera i autorce tekstu do tegoż spektaklu — Antoninie Grzegorzewskiej. Dwie czarne postaci, które otwierają i zamykają krąg życia. Morze i zwierciadło.