To się do gazety nie nadaje artykuł

Informacje o tekście źródłowym

To się do gazety nie nadaje

Foyer: Czy możemy już o nim mówić bez używania wielkich słów?

Beata Fudalej: Zawsze trzeba było tak o nim mówić. On by sobie wręcz nie życzył tego całego nadęcia. Z lubością opowiadał nam, jak kilka miesięcy po objęciu funkcji dyrektora artystycznego przy wejściu do teatru zatrzymał go portier i zapytał: „Kim pan jest i co pan sobą reprezentuje?!”. To był człowiek niebywale wyrafinowany, miał wielki dystans do siebie, autoironię — czy jesteśmy już w fazie wielkich słów?

F: Chyba nie. Ale trudno jest mówić o jego teatrze bez używania trudnych, wielokrotnie złożonych zdań.

BF: W Akademii Teatralnej wisi plakat z Grzegorzewskim i jest tam też takie jego zdanie: „Moje znaczenie dla teatru, biorąc pod uwagę aspekt historyczny, jest takie, że wprowadziłem do teatru pantograf”. Nikt myślący nie weźmie tego zdania dosłownie, bo wyjdzie banał, przed którym Grzegorzewski strasznie uciekał.

F: Miał chyba poczucie, że już nic nie można powiedzieć wprost, na serio.

BF: Zdecydowanie. W życiu i w teatrze. Uciekał od fabularności i psychologizmu. Kiedy go pytaliśmy, czy jedna postać lubi drugą, albo dlaczego jakiś bohater odchodzi, uciekał jak poparzony. On był wielkim jazzmanem. Nie wypadało pytać go o tak proste rzeczy, jak gama.

F: Był artystą bezdzietnym?

BF: O ile wiem, nigdy nie wychował asystenta. Nie znam człowieka, który by dzięki kontaktom z nim próbował mówić podobnym językiem w teatrze. Co nie znaczy naśladować. Raczej działać pewnym skrótem, metaforą.

F: A swoich aktorów wychował?

BF: Mogę mówić tylko za siebie, ale myślę, że wielu z nas zmienił. Niektórych nawet ukształtował. Na pewno zgodzą się za mną Wojtek Malajkat, Zbyszek Zamachowski, Jurek Radziwiłowicz, Dorota Segda, Anka Chodakowska, Jerzy Trela i wielu innych. Wszyscy mamy teraz pieczęcie tej pracy. Drażni nas oczywistość, koleiny, taniocha. Gdyby mi powiedziano, że jestem aktorką Grzegorzewskiego, to byłabym dumna. Na podobne przypisanie innym reżyserom, a pracowałam z naprawdę wielkimi, nigdy się nie godziłam. W przypadku Grzegorzewskiego jest inaczej.

F: Może dlatego, że już go nie ma. Że już staje się legendą?

BF: Nie. Nie dlatego. Ale jak zacznę to uzasadniać — wyjdą same banały. To się do gazety nie nadaje.

F: Reżyserował od stolika czy na scenie?

BF: Różnie. Ciągle biegał, chodził po widowni, po scenie. Przy Ludzkości w obłędzie miał długi wełniany sweter i często zaczepiał nim o krzesła.

F: Powiedział kiedyś, że lubi być na scenie, bo zawsze chciał być aktorem.

BF: No nie wiem. Chyba był na to za inteligentny.

F: Aktor powinien być głupi?

BF: Kiedy po dłuższej przerwie, po wakacjach na przykład, wracam do teatru i patrzę na to z dystansem, to myślę sobie: „Jezus, Maria. Poważni ludzie, ojcowie rodzin, matki dzieciom i jakieś miny sobie stroją”. Tak, czasem mam wrażenie, że nasz zawód jest głupkowaty.

F: W sam raz dla „człowieka z operetki”.

BF: Trzeba w życiu dużo przejść, żeby móc tak z siebie dworować. Kiedy zostały zerwane próby Ameryki, tak nam to później opowiadał: „Obraziłem się, wyszedłem, ale wiedziałem, że zaraz ktoś mnie na korytarzu dogoni i powie «niech pan nam tego nie robi». Im szedłem dalej, tym bardziej widziałem, że nikt za mną nie wybiega. Już byłem za rogiem, przystanąłem i wróciłem nawet kilka kroków, żeby jeszcze zdążyli”. Jaki musiał mieć dystans do siebie, żeby opowiadać o sobie takie historie! Ale to wszystko się brało z cholernej inteligencji. Nie, nie — on by się na aktora nie nadawał.

F: A czego uczył aktorów?

BF: Myślenia skrótem — parę pięter w górę, w dół i w bok. Uczył dystansu. Nie wykładał tego oczywiście na próbach. Zawsze mówił, że to się dzieję tak „pah” albo „i”. Kiedyś powiedział do Wojtka Malajkata: „Panie Wojtku, i!”. Na co Wojtek mówi: „I co?”. „No właśnie…” — westchnął Grzegorzewski. Człowiek wiedział, że nie może temu reżyserowi zaproponować byle czego, że byłoby wstyd. Banał kwitował krótko: „To jest jak z taniej operetki po prostu”.

F: A jak reagował na udział swoich aktorów w serialach, reklamie?

BF: Jako dyrektor bardzo grzecznie i dyskretnie trzymał pieczę nad tym, w co angażują się jego aktorzy. Ale używał wtedy takich słów jak „nie wypada”, a nie „nie można”. Poza tym był o swoich aktorów cholernie zazdrosny. Obrażał się nawet o pracę z innymi reżyserami. Kochał nas i bał się, że odchodzimy do innych z miłości.

F: Może czuł, że nie odwzajemniacie jego miłości. Kiedy składał dymisję jako dyrektor artystyczny powiedział, że w teatrze odczuwa wokół siebie złą atmosferę. O co chodziło?

BF: To był problem choroby. Choroby, która go zabrała.

F: Alkohol?

BF: Tak. Ale choroba nie przeszkadzała mu być niezwykle eleganckim człowiekiem. Z wielką klasą. I było w nim wielkie cierpienie. Jakaś dwoistość. Z jednej strony bardzo dbał o to, jakie robi wrażenie — na kobietach na przykład, a z drugiej strony chichrał się sam z siebie, że gra przed nimi rolę amanta z nienajlepszej literatury. To wszystko jest niby sprzeczne, ale bardzo prawdziwe.

F: Stanisław Radwan powiedział, że Grzegorzewski żył mocno — tenisem, alkoholem i kobietami.

BF: Każdy wybiera swoją drogę. Na pewno się nie czołgał. Miał świadomość, że „coś za coś”. I myślę, że świadomie wybrał taką drogę — szybką, intensywną i bardzo piękną. Za którą trzeba było zapłacić.

F: Czy ta droga była rzeczywiście taka piękna?

BF: Zostawił tyle pięknych przedstawień, tylu ludzi go kochało Warto było.

F: Wasz pierwszy wspólny spektakl to Ludzkość w obłędzie. 13 lat temu.

BF: Kiedy rozpoczynaliśmy próby, moja rola sprowadzała się właściwie do jednej sceny. Do premiery doszły cztery następne. Strasznie się go bałam. Bałam się, że nie sprostam, że nie rozumiem, że to jakiś dziwny teatr. A do tego w ogóle byłam wtedy dość nieufna. Na próbie podszedł do mnie i powiedział: „Pięknie. Po prostu tak pięknie!”. Pomyślałam sobie, że może robi mnie w konia, ale potem, jak każdej aktorce, zrobiło mi się miło. Zobaczył, że w moich oczach nie ma pewności, że się waham i od razu dodał: „A jak nie, to wycofajmy”.

F: Zawsze był taki delikatny?

BF: Potrafił też być ostry. Kiedyś huknął na próbie na jednego z aktorów: „Powtarzałem ci to dwa razy na osobności. Teraz mówię przy wszystkich i po raz ostatni — skończ z tym tanim kabaretem!”. Nieźle nas wtedy zmroziło, tym bardziej, że to był szanowany aktor z dużym nazwiskiem.

F: Pani też się kiedyś dostało?

BF: Kiedy zaczynał pracę nad Dziadami, miałam akurat dużo innych zobowiązań. Mimo to powiedział: „Chcę żebyś zagrała”. To dla aktora strasznie ważne. Przyszłam dopiero na drugą generalną, zagrałam, ale chyba nie najlepiej. Podsumował mnie krótko: „To jest jakaś operetka”. Kompletnie mnie to zblokowało. Powtórzyliśmy. Zagrałam, że mi to zwisa, bo było mi strasznie przykro. Podszedł wtedy i powiedział: „Przepraszam. Zachowałem się jak idiota. Ja panią zamknąłem”. Wtedy zrozumiałam, że mogę już dla niego zrobić wszystko.

F: Nawet wypiąć gołą pupę w Śnie nocy letniej.

BF: Ze dwa dni chodził koło mnie, aż w końcu wydobył z siebie: „Słuchaj, mam taką prośbę po prostu… Tylko nie denerwuj się… Chodzi o to, że po prostu, ten twój Puk powinien, tak, wiesz, tak jak taki wiejski chłopczyk, ściągnąć portki i pupę pokazać. Przepraszam cię, ale zrób to dla mnie, proszę cię. Ja wyjdę. Asystentka niech to tylko zobaczy”. Wstydził się!
Nie lubię używania ciała w teatrze. Nikt nie lubi. Ale dla pana Jerzego — proszę bardzo. Zero problemu. Innym razem, chciał, żeby jakiś aktor złapał drugiego za krocze. Zbierał się z tą rozmową kilka dni. W końcu poprosił Stasia Radwana, żeby przekazał to za niego. Cudowny! Z jednej strony przychodziły mu takie pomysły do głowy, ale z drugiej był tak delikatny, że realizacja tych pomysłów była dla niego udręką.

F: Był chyba bardzo skryty. Nie lubił dopuszczać ludzi do swojego świata.

BF: Kilka lat temu dowiedziałam się, że on nie wyjeżdża nigdzie na wakacje, tylko chodzi po Desach i szuka skarbów. Miał tego mnóstwo — żyrandoli, kominków, bibelotów. Stwierdził kiedyś, że jedyną brzydką rzeczą w jego domu jest telewizor. Wstawił go więc pod krzesło. Był kolekcjonerem piękna i dziwności. I był samotny.

F: Te przedmioty wygrzebane w Desach stawały później na scenie.

BF: Na początku pracy nad przedstawieniem zajmował się głównie sprzętami — dekoracją, scenografią. Podczas prób do Snu nocy letniej uparł się, żeby brony, element scenografii, były ustawione ostrzem do góry. To było niebezpieczne i nie do końca zgodne z przepisami, ale nie dawało mu to spokoju. Była już druga generalna! Strasznie się wkurzaliśmy, że przestał się nami zajmować, w głowie mu jakieś brony, a zaraz premiera. I w końcu, intymnym szantażem wychodził, że te brony do dziś leżą ostrzem do góry. „Wygrał scenograf” — powiedział wtedy ktoś, kto znał go od lat.

F: Aktor zazdrosny o brony…

BF: Bo on kochał te żagle, pantografy, ekspresy do kawy, pralki. Nie znosił kiedy ich dotykaliśmy. To były jego ukochane dzieci. Przez pierwszy miesiąc pracy nad spektaklem czuliśmy się niepotrzebni. Z drugiej strony mieliśmy do niego zaufanie. Wiedzieliśmy, że jak on tak chodzi wokół tych przedmiotów, to wreszcie coś wychodzi. Coś dla nas niezwykle przydatnego i zapładniającego.

F: Chyba, że to jest olbrzymia kolumna, która zasłania całą scenę. Taki żart zrobił wam na próbie do Powrotu Odysa. Ten spektakl był waszym ostatnim spotkaniem.

BF: Trudnym i smutnym. Nie do gazety.

F: Przeczucie śmierci i lęk przed nią były częścią jego teatru.

BF: Zwłaszcza ostatnio.

F: Czy to było oswajanie śmierci?

BF: Nie mnie to oceniać. Otarł się o ten temat parę razy w życiu, może dlatego wracał do niego w teatrze. Ostatnio pracował nad Czarodziejską górą. Premiera miała się odbyć w następnym sezonie.

F: Od kilku miesięcy opowiadał też o obrazie, który planuje namalować. Myśli pani, że go w ogóle zaczął?

BF: Często proponował pięknym kobietom: „Ja panią namaluję”. A myśmy wszyscy wiedzieli, że nie namaluje, że za chwile o tym zapomni, że mu się nie będzie chciało. Motyw obrazu pojawiał się też w pracy nad kilkoma spektaklami. Kiedy go pytaliśmy o scenografię, mówił: „W tym miejscu będzie obraz, który namaluję”. Ten obraz nie stanął nigdy na scenie.

F: „Jak każdy mężczyzna w pewnym wieku jestem hipochondrykiem i uważam, że mój czas się skończył. Chcę się pożegnać i chcę, żeby wszyscy płakali, że się żegnam”. Byłby zadowolony?

BF: Nie wiem. Wiedział, że ma naszą miłość, ale było mu jej ciągle za mało. Był jak niedokochane dziecko.

F: I co teraz?

BF: Z Dorotą Segdą złapałyśmy się ostatnio na tym, że mówimy do naszych studentów podobnym językiem. Grzegorzewski zapisał nam coś na twardych dyskach. Tego się już wykasować nie da i to wspaniale.

F: W jego spektaklach w najbardziej tragicznych momentach pojawiały się zawsze groteska i śmiech.

BF: Dlatego powiedziałam do kolegów: „Kochani, nie płaczmy, bo on tam gdzieś stoi i chichra się jak dziecko”. To też nie jest do gazety. Nie — to za tanie, co?

Rozmawiała Magda Cytowska.