„Usta milczą, dusza śpiewa…” — czyli apoteoza teatru artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tygodnik Powszechny” nr 45
  • data publikacji
  • 1988/11/06

„Usta milczą, dusza śpiewa…” — czyli apoteoza teatru

Operetka — sztuka podejrzana, „podkasana muza”, pogardzana przez salony artystyczne. Łatwa i szczęśliwa jak królestwo kiczu, melodyjna — do obrzydliwości, z obowiązkowym (prawie zawsze) happy endem; po najdzikszych przygodach szczęśliwi kochankowie łączą się ze sobą, mężczyzna z „ludu” okazuje się księciem krwi, ubodzy z dnia na dzień stają się bogaczami. Rodzona siostra powieści brukowej, popularnego romansu, operetka jak one stała się synonimem tandety artystycznej, nie przestając jednak być — królestwem wielkiego pocieszenia, małym scenicznym rajem dla „ludu”, gdzie cudownie spełniają się wszystkie „marzenia i sny”.

A przecież w tym wyroku skazującym na piekło niższości — coś nie gra. Nie tylko dlatego, że jesteśmy w wieku kultury masowej i światowego awansu wielorakiej „niższości” — od komiksu po rocka. Również dlatego, że operetka jako gatunek niesie w sobie żywioł parodii, persyflażu, że swoje raje, cuda i happy endy traktuje nie frasobliwie i z przymrużeniem oka. Na „boskim idiotyzmie” tej „doskonale teatralnej” sztuki się opierając napisał Gombrowicz swoją Operetkę. A sztuki Witkacego? Ile „boskiego idiotyzmu” zawdzięczają podkasanej, wiedeńsko-węgierskiej muzie?

„Doskonale teatralna” — to nawet za słabo powiedziane. Operetka jest apoteozą teatru jako sztuki — tylko tu niemożliwe staje się możliwym, nieprawdopodobne — urzeczywistnia się.
Pisząc przed laty o Gombrowiczu, Konstanty Puzyna zauważył mimochodem: „Kontynuując myśl Gombrowicza można by podjąć próbę odrodzenia całej operetkowej konwencji. Zrobić zalety z jej wad! Z niedorzeczności, skostnienia, banału, dysproporcji formy i treści, płochego Wdzięku, sentymentalnego bełkotu, z arii i arietek potraktowanych serio tworzy się przecież — niejako sama — kanwa wielkiej współczesnej komedii absurdu”.

No i stało się. Jerzy Grzegorzewski zmaterializował w Teatrze Studio myśl Puzyny. Usta milczą, dusza śpiewa — scenariusz zmontowany i wyreżyserowany przez Grzegorzewskiego na motywach operetek Kalmana i Lehara — to jest właśnie to!

Oczywiście — jest to operetka klasyczna Gombrowiczem „podszyta”. Nie tylko — także Witkacym (w niektórych scenach II części — jakby żywcem przeniesione „egzotyczne kraje” Witkacego, jego sytuacje, jego idea — czystej Formy), także — Beckettem. Pamiętamy, że w Radosnych dniach, zapadając się coraz głębiej w piach Winnie podśpiewuje arię z Wesołej wdówki — „Usta milczą, dusza śpiewa…”

Właśnie Radosne dni i motyw śmierci — absurdalnej — ale wyzywająco rzuconej niebu, „ze śpiewem na ustach” — to temat główny spektaklu Grzegorzewskiego. A niesie ten temat — radośnie, wielowątkowo spiętrzony temat operetkowej apoteozy teatru — sztuki, w której cud absurdu zwycięsko przeciwstawia się absurdowi śmierci.

Jak to jest zrobione? Chciałoby się powiedzieć — jak Mozart, gdyby nie było to o wiele za mało i o wiele za dużo. Część I, rozgrywa się we foyer Teatru Studio (tu scenografia i kostiumy — Krystyna Kamler). Secesyjne, w faworytnym operetkowym kolorze wnętrze paryskiego czy wiedeńskiego boîte de nuit jak puzderko pozytywki z postaciami i melodiami operetkowymi. Sylva Yarescu (Anna Chodakowska), Baron Boni (Marek Walczewski) z Księżniczki czardasza Kalmana, Hrabia Daniło Daniłłowicz (Zbigniew Zamachowski) i Hanna Glavari (Małgorzata Niemirska) z Wesołej wdówki Lehara i Mistrz Niccolo Paganini (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) z Paganiniego oraz gryzetki, huzarzy, lwy salonów. Kolaż wątków i postaci. Sylva Varescu konkuruje z Hanną Glavari o miłość Daniły. Tajemniczy Maestro Paganini zjawia się, aby wyśpiewać pochwałę miłości („Miłość to niebo na ziemi..”). Hrabia Boni, bon vivant, magik nocnego rytuału — to Fior Grzegorzewskiego — on uruchamia tę pozytywkę. Kończy się noc w kabarecie, z arietką na ustach („Wieczorem jest Maxime”) odchodzą gryzetki, znikają w lustrzanych drzwiach huzarzy, Boni i Paganini. Atmosfera nostalgicznego zmierzchu szampańskiej zabawy. Daniło śpiewa i gra tę nostalgię („Jak na wiosnę rozwija się kwiat”), oddalając się wolno z wdziękiem tancerza w stronę sceny. Jest w końcowych obrazach części I spektaklu Grzegorzewskiego coś z klimatu filmów Felliniego — z atmosfery gorzkiego porannego katza w Dolce vita, melancholii cyrkowego finału w Osiem i pół. Zmierzch nocy i świt, koniec i początek — chwila, którą sztuka nieomylnie kojarzy ze śmiercią.

W części II granej już na scenie zawartość szkatułki snów jeszcze się wzbogaca. Podwójny tu „teatr w teatrze” — na widowni kilkanaście foteli (odcinających się efektowna, czerwienią od foteli zwykłych widzów) zajmują postaci w kostiumach. Pudło sceny jest czarne, tylko w głębi — mozaikowo barwne, złotawe „okienko” (scenografia i kostiumy w tej części — Barbary Hanickiej) rozsuwa się jak ekran fotoplastikonu. Na „ekranie” w błękitnym świetle nieba — Winnie (Anna Milewska) z parasolką, do połowy zapadnięta w piach. Wieczór próby w teatrze? Najwyraźniej? Ale Niewidzialny Inspicjent jakby pomylił sztukę, wdarł mu się temat niechciany. Kakofonia zmieszanych głosów, postaci z widowni znikają za kulisami. „Usta milczą, dusza śpiewa…” nuci Winnie, w dole pełza jak czarny żuk Willie (Zb. Zamachowski). Ekran fotoplastikonu, „magiczne oko”, oko tajemnicy teatru i bytu zakrywa się.

Następujące kolejno sceny to znowu kolaż — Bajadery Kalmana, Wesołej wdówki, Hrabiny Maricy i Paganiniego Lehara, kolaż Witkacego i Gombrowicza. Romans Odetty-Bajadery (Ewelina de Tusch-Lec) z Księciem Radjanim (Wiktor Zborowski), powracający w groteskowo-komicznym przetworzeniu wątek Daniły, rozdartego między Sylvę a Wesołą wdówkę. Księżna (Jolanta Hanisz) to eks-szansonistka, Maestro Paganini okazuje się w finale przebraną Księżniczką czardasza i oto mamy — Albertynkę. W tym akcie wodzirejem i aranżerem jest jeszcze wyraźniej Baron Boni — Fior Grzegorzewskiego. Rekwizyty i sytuacje, liryzm i humor, parodia i ton serio przeplatają się w szalonym tempie. Operetka w całym jej sztafażu obnażona, obnażony teatr jako cień ludzkiego życia. Przez scenę przesuwają się wschodni siłacze, joga — w tle duet Ks. Radjani i Odetty — z powagą wykonuje rytualne ćwiczenia. Księżna — eks-szansonistka zrywa się do solówki (Wilia, Rusałka), odśpiewanej na najwyższym z możliwych „c”, choć żywy łańcuch rąk ciągnie ją za kulisy, na „gondoli” pianina płyną przez scenę eleganccy panowie w melonikach i szansonistki, zamknięte na jeden wieczór i całą teatralną wieczność w lustrzanej skrzyni. I znowu — Beckettowska koda. Otwiera się okienko z Winnie, pogrążoną już po szyję. Strzępek arii brzmi jak ciemne memento, przypominające jak kruchy jest ludzki czas, jak motyle — „teraz” człowieka i teatru. Główne muzyczne tematy tej części — to — obok arii Winnie — Gwiazdy sceniczne, macie ten dar — Bajadery-Odetty, powracająca z aktu I Choć na świecie dziewcząt mnóstwo (Daniło na zmianę z Sylvą i Wesołą wdówką), Tyle szczęścia w jeden wieczór i także powtórzona liryczna aria Paganiniego. Całość kończy czardasz Ach, jedź do Varazdin (duet Paganiniego przeobrażonego w Księżniczkę czardasza z Bonim).

W tym przedstawieniu jest nie tylko radość teatru, ale i profesjonalizm niezwykłej, śmiało można powiedzieć — nie spotykanej od dawna klasy. Od scenariusza i reżyserii, poprzez scenografie i kostiumy do wszystkich bez wyjątku wykonawców. A pamiętać trzeba, że z wyjątkiem Eweliny de Tusch-Lec („wypożyczonej” z Teatru Wielkiego) wszystko to są aktorzy dramatyczni, nie śpiewacy operetkowi. A śpiewają i to jak! Gdy wymaga tego efekt parodystyczny z kantem pianina wbitym w przeponę — jak Zbigniew Zamachowski w części I, na leżąco i na półwisząco. Spawają i grają, jak dawno się w teatrze profesjonalnym i nie widywało. Marek Walczewski-Boni- Fior jest jak urodzony do takich ról — z niezwykłą plastyką gestu, mimiki, żywością temperamentu. Świetna (z natury rzeczy) głosowo Ewelina de Tusch-Lec odnajduje się także aktorsko w tonie persyflażu. Niezwykle prosto i surowo, czysto jak ciemny recitativ zagrała epizod Winnie Anna Milewska. Ale… chwaląc wszystkich — nie chwali się nikogo, niech mi więc wszyscy niewymienieni — wybaczą. Bo dwójka najwspanialszych bohaterów tego przedstawienia to Anna Chodakowska i Zbigniew Zamachowski. Tu nie ma się wrażenia przygotowanej roli czyli zafiksowanego efektu, ale — grania „na żywo”, teatralnego „tu i teraz”, własnego aktorskiego życia — w jednym wieczorze. Ta dwójka aktorów to jak obnażony nerw teatru, jak napięta struna odpowiadająca bezbłędnym oddźwiękiem na każdy impuls światła, muzyki, wzruszenia, komizmu sytuacyjnego. „Tu i teraz” krótkiej, teatralnej wieczności. Za to — kocha się aktorów, za to — kocha się teatr.