W co wierzy Don Juan? artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Gazeta Wyborcza” nr 67
  • data publikacji
  • 1996/03/19

W co wierzy Don Juan?

W Don Juanie Jerzy Grzegorzewski kontynuuje temat współczesnej duchowości podjęty przed rokiem w krakowskich Dziadach, lecz ze znacznie lepszym skutkiem. Powstało dzieło czytelne i oryginalne.

Trudno zrozumieć, dlaczego Don Juan, którego Grzegorzewski wystawił dwa lata temu we Francji, został odrzucony przez większość francuskiej krytyki i wbrew zapowiedziom nie wszedł do repertuaru jednej z najbardziej prestiżowych scen Paryża Théâtre de L’Europe — Odéon. Inscenizacja warszawska, powtarzająca w zarysach francuską, nie jest przecież tak odległa od oryginału. W porównaniu z ostatnimi pracami Grzegorzewski ograniczył formalne eksperymenty, przy tym interpretuje Moliera w sposób porażający. Nie jest to bowiem historia ateisty i bluźniercy, lecz człowieka, który zadaje fundamentalne pytanie: skąd zło? To tak, jakby spojrzeć na Don Juana przez teksty Prospera Mérimée i José Zorilli, w których Zwodziciel z Sewilli rzeczywiście się nawraca. Ten wątek podkreślony został jeszcze w nowym przekładzie Jerzego Radziwiłowicza, odtwórcy tytułowej roli we francuskim i polskim spektaklu.

Rzecz rozgrywa się w dekoracjach nawiązujących do architektury Luwru. W tle stoi supernowoczesna piramida ze szkła, zbudowana współcześnie na dziedzińcu pałacu. Autorka scenografii Barbara Hanicka zażartowała z powszechnie krytykowanej we Francji budowli, czyniąc z niej grobowiec Komandora.

Świat, w którym działa Don Juan, jest równie sztuczny jak przycięty żywopłot. Reżyser wprowadził na scenę wystrojonych osobników w perukach, którzy rozsiadają się na krzesłach (jak wysoko urodzeni widzowie w teatrze Moliera), oraz chichoczących purpuratów. Pozostali są nie mniej groteskowi: Don Luis (Józef Duriasz) wygłasza swoje przestrogi przesadnie natchnionym głosem, Donna Elwira (Agnieszka Brzezińska) demonstracyjnie pada na scenę krzyżem, Don Carlos (Redbad Klynstra) rzuca urok na Don Juana, jakby płoszył czarnego kota. W zachowaniu wszystkich jest coś nieszczerego, dlatego Don Juan paradoksalnie wyrasta na jedynego uczciwego człowieka.

Atutem przedstawienia jest aktorstwo: od świetnych epizodów (Zbigniew Zamachowski — wieśniak Piotrek, Andrzej Blumenfeld — lichwiarz Niedziela), po genialny duet Jerzy Radziwiłowicz – Jan Peszek (Don Juan – Sganarel). Takiego porozumienia, dopełniania się na scenie jak między tymi dwoma krakowskimi aktorami nie widziałem jeszcze w teatrach warszawskich. Don Juan Radziwiłowicza to rola na miarę Henryka w Ślubie Jerzego Jarockiego, Peszek osiągnął szczerość i prawdę Gonzala, swojej pierwszej wielkiej roli u Mikołaja Grabowskiego w Trans-Atlantyku. Obaj umieją balansować między tonem serio i komediowymi chwytami jak z dell’arte.

Sganarel, ten komiczny kontrapunkt dla monologów Don Juana, w wykonaniu Peszka wyrósł na równego partnera, który z zaciekłością broni wiary. Jest autentycznie przerażony kolejnymi czynami swego pana. Z jakim strachem zrzuca z siebie płaszcz Don Juana, w obawie, że kara spadnie przez pomyłkę na niego! Rolę, którą Molier napisał dla siebie, Peszek podszył mądrą ironią.

Ale największym odkryciem jest Don Juan Jerzego Radziwiłowicza, poważny i skupiony. Nie jest takie pewne, czy wierzy tylko w arytmetykę. Od III aktu, jeszcze zanim Komandor da mu pierwszy znak, zdaje sobie sprawę z istnienia Nieba i nieuchronności kary. Namawia Żebraka (Stanisław Brudny) do bluźnierstwa, ale jakże cieszy się, gdy ten odmówi! Jego romanse są przesadnie teatralne. Nie chodzi o miłość, Don Juan świadomie prowokuje Niebo i czeka na znak. Przekład wzmacnia taką interpretację: „Niebo musi mówić jaśniej, jeśli chce, żebym je zrozumiał!” — woła bezsilnie Radziwiłowicz.

W najważniejszej scenie spektaklu, tej z V aktu, gdy Don Juan atakuje obłudę, a Sganarel niezdarnie broni chrześcijańskiego systemu wartości, znajduje się wyjaśnienie tego nieprawdopodobnego splotu libertynizmu i poszukiwania wiary: „Tak się mądry człowiek dostosowuje do łajdactw swego stulecia” — mówi Don Juan o hipokryzji, ale mówi ze ściśniętym gardłem, zasłaniając twarz rękoma, jakby płakał sam nad sobą. Grzegorzewski dotyka w ten sposób jednego z najbardziej dotkliwych problemów współczesności, zarażonej kłamstwem równie silnie jak Francja Ludwika XIV.

W Don Juanie Grzegorzewski kontynuuje temat współczesnej duchowości podjęty przed rokiem w krakowskich Dziadach, lecz ze znacznie lepszym skutkiem. Okazuje się, że kiedy powściągnie on swój styl, zostawi tekst w spokoju, nie potroi postaci i nie każe im stać na głowie, powstaje dzieło wybitne. Mam tylko żal do reżysera o kilka pustych efektów, jak pojedynek, nie wiem czemu zmieniony w egzekucję (chyba nie da się szpadą obciąć głowy!?), czy zabawy z ruchomymi dekoracjami.

Nie przekonał mnie także finał, w którym nie ma Posągu Komandora, Radziwiłowicz znika koło piramidy, jakby nie do piekła schodził, ale po bilet do kasy Luwru, która znajduje się pod tą budowlą. Czy oznacza to, że Niebios jednak nie ma, a Don Juan sam sobie wymierza karę? Tylko Oko Opatrzności, namalowane na kurtynie przypomina, że stało się tu coś, czego racjonalnie wyjaśnić nie można.

Zdaje się, że Don Juan bardziej wierzy w istnienie świata nadprzyrodzonego niż sam reżyser, ale to już specjalność naszych czasów.