Warszawiacy i górale artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Gazeta Wyborcza” nr 228
  • data publikacji
  • 1998/09/29

Warszawiacy i górale

Mam przyjemność powiadomić, że moja przepowiednia sprzed dwóch lat sprawdza się: patron Teatru Studio Stanisław Ignacy Witkiewicz przeniósł się razem z dyrektorem Grzegorzewskim do Teatru Narodowego

Najnowsza premiera, która otwiera trzeci sezon tej sceny pod nową dyrekcją, poświęcona jest życiu, twórczości i legendzie Witkacego. Swoim zwyczajem Jerzy Grzegorzewski nie przedstawia rzeczy takimi, jakie są, ale jakie mogłyby być. W jego spektaklu Witkiewicz zmienia się w reżysera fikcyjnego filmu na motywach Halki Stanisława Moniuszki, który kręci w Zakopanem z udziałem artystów operowych, wczasowiczek i górali. Na scenariusz oprócz fragmentów Halki składają się fragmenty jego pism i dramatów.

Jerzy Grzegorzewski przyzwyczaił swoją widownię do podobnych widowisk, w których spotykają się cytaty z różnych dzieł, gdzie gra sentymentalna muzyka, a bohaterowie sennie poruszają się wśród ekscentrycznych dekoracji. Tym razem jednak do swojego bestiarium wpuścił trochę życia, które wchodzi tu za sprawą górali-filozofów z Historii filozofii po góralsku księdza Józefa Tischnera. Za sprowadzenie ich z książki na scenę Jerzy Grzegorzewski pójdzie z pewnością do nieba. Są to bowiem gotowe postaci dramatyczne: greccy filozofowie, wcieleni w górali z Podhala, którzy siedzą nad Dunajcem albo na rynku w Nowym Targu i tłumaczą najważniejsze kwestie ludzkości za pomocą własnego doświadczenia życiowego. U Grzegorzewskiego ten grecki chór w kierpcach i parzenicach, rozprawiający gwarą na temat platońskich idei, jest ironicznym komentarzem do zakopiańskich dandysek i dandysów, artystów operowych, kobiet fatalnych i filmowców, którzy snują się po Zakopanem. Górale patrzą na nich jak na małpy w cyrku.

To zderzenie jest nie mniej intrygujące niż zderzenie podkrakowskiej wsi z bohemą w Weselu. Problem w tym, że niewiele z niego wynika. Przez półtorej godziny oglądamy Krzysztofa Wakulińskiego, który jako Witkiewicz miota się między planem filmowym a leżakami, na których wylegują się jego wielbicielki. Jego Witkacy jest klinicznym przypadkiem manii prześladowczej. Bezskutecznie stara się nakręcić choć jedno ujęcie, przynagla sennych filmowców, zajętych bardziej podrywaniem panien niż pracą, przegania śpiewaków po planie tam i nazad, jakby to było stado kur, aż w końcu zostaje sam na scenie z reżyserską tubą w ręku, przez którą wykrzykuje swój manifest Czystej Formy. Ale nie słucha go już nikt.

Podobnie Jerzy Grzegorzewski stara się poruszyć widownię obrazem przemijania i rozkładu sztuki, buduje dekadencki świat, w którym fragmenty Halki sąsiadują z wrzaskami wariata z Wariata i zakonnicy (Mariusz Benoit), gdzie za Witkacym błąka się jego narzeczona (Magdalena Warzecha) z brzytwą w dłoni, gotowa na wszystko, gdzie jest dancing i trupie widmo Rycerza Czarnego z Wesela, aż na widowni od myślenia robi się gorąco i fotele zaczynają niebezpiecznie trzeszczeć od nadmiaru skojarzeń. I nagle na scenę wychodzi Zbigniew Zamachowski, zawodzi Krywaniu, Krywaniu i przez salę przechodzi dreszcz. W jednej sekundzie to, z czym szarpie się reżyser — miłość, śmierć, przemijanie — staje się jasne i zrozumiałe.

Spektakl Grzegorzewskiego ma wiele zalet, począwszy od oryginalnego zamysłu, przez nostalgiczny nastrój, wywołany reminiscencjami międzywojennej Polski, aż po wspaniale rozegraną przestrzeń sceny, powiększonej o kilka pierwszych rzędów, która oddaje otwartą przestrzeń gór oraz muzykę, w której fragmenty z Moniuszki przeplatają się z wtrętami Stanisława Radwana. Myślę jednak, że gdyby nie górale od księdza Tischnera, Halka Spinoza byłaby kolejnym hermetycznym i odpornym na uczucia spektaklem Grzegorzewskiego. Wiele pisze się o motywie śmierci w twórczości tego reżysera. W finale Halki Spinozy mamy śmierć: górale wnoszą trupa Halki, która — jak w operze — rzuciła się ze skały do potoku. I jak reaguje na tę śmierć Stanisław Ignacy Witkiewicz? Otóż wyjmuje kości do gry i układa na martwym ciele: dwie na ramionach i jedną na brzuchu. Nie chciałbym się zdradzić ze swoją niewiedzą, być może istnieje jakiś stary góralski albo japoński zwyczaj pogrzebowy polegający na okładaniu zmarłego kośćmi do gry. Zostawiam tę kwestię egzegetom. Dla mnie ta ta ostatnia scena jest przykładem konceptu, który się na uczucia nie przekłada. Halka Spinoza jest w związku z tym spektaklem rozdartym między intelektualne gry z tradycją literacką i żywy, poruszający teatr górali od księdza Tischnera, oparty na uczuciach. Czy jest to rodzaj autoironii czy może nowy wątek w twórczości Grzegorzewskiego, wiem. Wiem, że Halka Spinoza sprawia wrażenie, jakby jej autor bał się zwyczajnych, ludzkich uczuć. A jak mawiał Protagoras, czyli Józek Klamerus z Łopusznej, „Cłek jest miaróm kozdej sprawy”.