Wyspa melancholii artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Literatura” nr 7
  • data publikacji
  • 1981/02/12

Wyspa melancholii

Po przedstawieniu pokazanym podczas Warszawskich Spotkań wszyscy będą na pewno przypominać Grzegorzewskiemu, zrobioną równo osiem lat temu inscenizację tejże Ameryki Kafki na scenie en rond warszawskiego Ateneum. Mnie samemu powiedział ktoś, że tamten spektakl niemiłosiernie „zjechałem”. Wziąłem więc do ręki swoją starą recenzję i, jak mi Bóg miły, niczego takiego nie znalazłem. Owszem, napisałem wtedy, że reżyser już w pierwszej, znakomicie pomyślanej scenie powiedział od razu wszystko, co miał na temat Ameryki do przekazania, ale cała recenzja daleka była od jakiegokolwiek „zjeżdżania”, wprost przeciwnie starałem się zapisać jak najwięcej z tego, co mnie zainteresowało lub poruszyło. Poza tym jednak sądzę, że choć porównanie obu tych Ameryk może być interesujące dla przyszłego autora monografii o Grzegorzewskim (piszcie adepci wiedzy o teatrze!), to o spektaklu zrealizowanym we wrocławskim Teatrze Polskim należy mówić całkiem osobno.

Jest to widowisko stanowiące, swoistą kwintesencję skrystalizowanego już bardzo wyraźnie przez Grzegorzewskiego jego własnego stylu teatralnego, który kiedyś nazwałem puentylizmem. Przedstawienie skomponowane z plam, błysków, świateł i cieni, rozpadające i składające się na nowo, jak ruchoma mozaika — nastrojów, odezwań, ruchów, gestów, majaczących w ciemności postaci, przedmiotów, głosów i dźwięków, słów i obrazów, które na chwilę jasno pokazane zaraz giną, rozpływają się i pojawiają znowu. Niezwykła delikatność, wirtuozowska umiejętność stopniowania napięcia, oryginalna rytmika, bezbłędny słuch i oko reżysera tworzącego kompozycję we własnej „dodekafonicznej” gamie. Jest w tym nastrój melancholii przywodzący na myśl fin de siecle a zarazem niepokój przypominający muzykę Weberna.

Imponuje niezwykła wewnętrzna dyscyplina tego przedstawienia, jego precyzja kompozycyjna i wykonawcza całego prawie zespołu aktorskiego, tak różna od nieporządku i skłócenia, które zniszczyły zrealizowane na tejże scenie warszawskiego Teatru Dramatycznego — gdzie odbywają się Spotkania — Warjacje, po których niektórzy zasłużeni stołeczni recenzenci okazali przedziwny przypływ awangardowego ducha.

Wróćmy jednak do Ameryki. To przecież przedstawienie niezwykłe, tak cudownie odległe od czasu i miejsca, w którym się je gra. Aż dziw bierze, że można wejść do teatru i odgrodzić się całkowicie od świata, zanurzyć w duszę bohatera i wędrować za nim po upiornym hotelu, wśród wyczarowanych przez Grzegorzewskiego autentycznych przedmiotów udających ten hotel, tę Amerykę, statek — miejsca wędrówki ku śmierci. Wszystko dzieje się tu tak wolno i tak łagodnie, że nawet krzyk aktora i gwałtowny gest jest tylko poruszeniem ciemnej wody zacienionego stawu, na którym majaczy wyspa umarłych. Wspaniały jest ten luksus duchowy i ta artystyczna odwaga reżysera, który buduje cały teatr z melancholii i nadaje mu cechy powszechne i wszystko ogarniające. Grzegorzewski wydaje się tu jakimś niezwykłym introwertykiem, który całkowicie obojętnie spogląda na biegnący gdzieś wokoło tłum i dostrzega nie ludzi, ale Człowieka interesując się tylko tym, co się dzieje wewnątrz, tym, o czym myślimy sami, w nocy, kiedy ogarnia nas lęk lub poczucie „tajemnicy istnienia”. W tym właśnie może kryje się najgłębszy sens jego fascynacji i jego zrozumienia dla twórczości Kafki.

Dobitnym ujawnieniem takiego właśnie stanowiska jest otwarte podczas finału okno w tylnej ścianie sceny, okno, za którym widać latarnie uliczne i światła w domach, reflektory samochodów, jakiś neon — życie, świat zewnętrzny — przeciwstawiony, temu, co trwa i dzieje się w teatrze. Podziwiam, ale nie mogę się przejąć. Doceniam i rozumiem, ale pozostaję mało poruszony. Cała problematyka związana z pisarstwem Kafki wydaje mi się w tej chwili odległa. Nawet w zasadniczych sprawach dotyczących podstaw egzystencji bliższe wydają mi się rozstrzygnięcia prostsze, nawet naiwne lub brutalne, ale wyraźniej i nie tak pesymistycznie mój byt określające. Nastrój melancholii, którym upić się można zanurzywszy w tym przedstawieniu, roztapia mi się i zaczyna odpływać, jak woda z pewnego ciemnego stawu, a wyspa umarłych ani nie straszy mnie zanadto, ani też nie nęci.
Nie chciałbym przez to powiedzieć, że jest to po prostu widowisko tak oddalone od nastroju i temperatury chwili, w której się pojawiło, że nie może przejąć i zainteresować. Uważam, że sztuka nie musi, a często wcale nie powinna starać się iść razem z historią, ale wydaje mi się, że ten spektakl ma zbyt mało siły — i myśli i uczucia, żeby poza wrażeniem piękna i doskonałości mógł coś więcej nam zaofiarować. Znowu, jak w Nie-Boskiej, to teatr — aż teatr i tylko teatr. Miejsce wewnętrznego wzruszenia i cichej zadumy w obojętnym tłumie sąsiadów. Miejsce cudowne i paskudne, które Grzegorzewski jak mało kto zna i rozumie, i którego nie potrafił chyba jeszcze dostatecznie znienawidzieć.

P.S. W moim felietonie o satyrze kabaretowej napisałem, że w „Szpilkach” można przeczytać paskudnawy felietonik. Daniel Passent stwierdził w „Polityce”, że miałem na myśli Jerzego Urbana, (którego nazwisko w ogóle w moim felietonie nie pada). Czyżby dla D.P. już sam przymiotnik „paskudnawy” stanowił jednoznaczne określenie twórczości Urbana.