Z parafianina — Witkacy artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Teatr” nr 16
  • data publikacji
  • 1971/08/16

Z parafianina — Witkacy

Propozycja dla współczesnego teatru czy przypomnienie rozrywki pradziadów? Prapremiera wskrzeszonego dziś w Poznaniu Jacusia Edwarda Lubawskiego odbyła się w warszawskich Rozmaitościach w grudniu roku pańskiego 1882. Sztuka nie gościła wtedy długo na polskiej scenie, być może dlatego, że autor w owych czasach miał nie byle jakich konkurentów w osobach Michała Bałuckiego i Józefa Blizińskiego. A przy tym sukcesyjno-matrymonialna problematyka Jacusia i dowcip aktualizujący wydarzenia dziewiętnastowieczne mogą się wydawać dzisiejszemu widzowi mocno zmurszałe. Toteż tradycyjne wystawienie sztuki mogłoby budzić zrozumiałe wątpliwości. Oglądając przedstawienie w poznańskim Teatrze Nowym wyzbyłam się owych wątpliwości; bawiłam się przednio, choć śmiałam się z rzeczy, o których moim pradziadom, widzom z Rozmaitości, ani się nie śniło.

Sama intryga Jacusia to teatralny bibelot. Szlachetne niezgulstwo młodego prowincjusza Jacusia Odżywińskiego zderzone ze światem salonowych dandysów i wydrwigroszów (Ochsen, Morowicz, hrabia Eugeniusz, Melaniecki); spontaniczne konkury baronowej Cochenille i jej córki Marty o rękę Jacusia — niespodziewanego sukcesora majątku; edukacja sentymentalna bohatera prowadzona raczej przez panienki niesentymentalne; qui pro quo oświadczyn i zaręczyn, w którym na koniec miłość idealna bierze górę; krzepiący, bo głoszący chwałę hreczkosiejstwa finał Jacusiowych perypetii — wszystko to już bywało w niezliczonych komediach szlacheckich. Żywa barwa sztuki tkwi w warstwie dialogowej, w wartkości i zróżnicowaniu języka z różnych środowisk. Napuszony, mocno sfrancuziały styl baronowej i jej wytwornej latorośli (Marta: „A czyż ja depensowałam przez tyle lat za granicą? mnie mama przetrzymywała na pensyonacie necessaire”), prostackie wyrażenia Jacusia („Kolacyjka! …kobietki! …raj! tylko ten… jak on tam!… ja go kiedy lunę…”), radosne przekomarzanki erotyczne Julki („Kobiety mieszać (!) z szampanem”), frustracja zawodowa fryzjera — człowieka z gminu, który przejadł się już „licznymi paniami” („Ładny stan nie ma co mówić, tylko że człowiek powoli to zobojętnieje na najpierwsze piękności”).

Komediową szansę dla realizatora stwarza różnorodność i kontrastowość typów. Sam autor Jacusia wydobył ją poprzez nazwiska-sygnały (Odżywiński to coś między żywotnością a odżywianiem, Wandziula to typowa panna z dworku, a baronówna Marta de Cochenille w umiłowanej francuszczyźnie znajduje wcale nie zaszczytne powinowactwo) i styl bycia postaci. Owo „kto jest kto”, wiadome od razu w tekście Lubowskiego, w przedstawieniu poznańskim staje się wiadomym dzięki kostiumom i charakteryzacji. Reżyser spektaklu Jerzy Grzegorzewski musi więc wybaczyć, że poświęcę najpierw kilka słów pomysłowemu scenografowi Jerzemu Grzegorzewskiemu.

Scenografia odgrywa tu rolę zasadniczą, jako zwiastun konwencji, w jakiej rozgrywana będzie sztuka. Scena prawie niezabudowana; jej architektura więcej niż skromna. Podłoga pokryta czerwonym dywanem, po lewej stronie niewielki podświetlony podest, po prawej również w kolorze czerwonym wielka okrągła sofa. Na czerwonym tle draperii okalającym przestrzeń sceniczną metalowe rusztowania z wkomponowanymi metalowymi jakby lustrami. Na rusztowaniach rozwieszone lampki choinkowe. Scena jest jeszcze pusta, gdy rozlega się melodia kankana i w jej rytmie zapalają się i gasną światła. Teatr ożywa — przestrzeń zostaje wypełniona przez światło i muzykę. Mamy przed sobą salon, a salon tak przerysowany w swoich czerwieniach i lustrach, że może budzić skojarzenia z lunaparkiem. I w to tło wkomponowane plastycznie postaci panien — Julci i Weroniki. Obie w czarno-czerwonych spódnicach od kankana, równie mocno umalowane i różniące się jedynie kolorem włosów (pierwsza — krwista czerwień, druga — jaskrawy fiolet). Baronówna Marta zaś to postać wyjęta z ilustrowanego pisma dla dam. Wiotka, o długich skręconych włosach, bladej twarzy, uczernionych oczach i przeraźliwie karminowych ustach. Panna Wandziula — dziewczę z dworku: hoża, lnianowłosa, uczesana w gustowne precelki, przybrana w krynolinę. Ta próbka kostiumów pokazuje, że reżyserowi daleko było do tzw. prawdy historycznej, a intencją jego było wydobycie poprzez kostium, kolor i charakteryzację cech bohaterów, wpisanie znaków szczególnych odważnym krawieckim krojem i jaskrawą szminką.

W konsekwencji widza nie dziwi, że aktorzy — bohaterowie utworu nie drążą ze zbytnim uporem dowcipu sytuacyjnego. Chodzi nie o to, by stworzyć ilustrację intryg buduarowych, lecz o odnalezienie źródeł humoru istniejących niejako poza samą sztuką: w sferze kultury i obyczajowości. Niektóre sytuacje wymyślone przez Lubowskiego z dobrą wiarą w ich przenośne znaczenie zyskują na poznańskiej scenie znamię dosłowności tak natarczywej, że w końcu sztucznej. Zaloty Melanieckiej do Jacusia, u Lubawskiego obudowane grą słów, na scenie wyglądają jak zamach erotyczny oparty na fizycznej przewadze damy. Salonowe maniery Marty w scenie przymuszania do oświadczyn hrabiego Eugeniusza przemieniają się w ekspozycję z teatru kukiełkowego. Sympatyczna nieporadność Jacusia znajduje odpowiednik wizualny w jego późniejszym nowobogackim kontredansie wokół „pudru i lokówek” — „puder i lokówki” są wtedy jak najbardziej comme il faut, tylko bohater jest już sztuczny.

W przedstawieniu tym doskonale spisali się poznańscy aktorzy. Szczerze zabawny był Tadeusz Wojtych w tytułowej roli, a kreacje Małgorzaty Załuskiej (Marta), Haliny Przybylskiej (Baronowa), Jadwigi Żywczak (Wanda) i Danuty Wiłowicz (Melaniecka) znalazły udatne sąsiedztwo w drugoplanowych rolach Eugeniusza Kotarskiego (Fryzjer) i Józefa Zambrzuskiego (Szymon). A najważniejsze, że tylekroć w innych przypadkach dyskutowana współpraca reżysera ze scenografem tutaj przebiegała w idealnej harmonii, co pozwoliło konterfekt szlachecki Lubowskiego oprawić w ramę witkacowskiego obrazu. Może dlatego, że była to — reżyser i scenograf — jedna i ta sama osoba.