Zabawka inscenizatora artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Rzeczpospolita” nr 271
  • data publikacji
  • 1997/11/21

Zabawka inscenizatora

Kolejny rozdział w historii Teatru Narodowego — podoba się to komu, [czy] nie — należy uznać za otwarty. O ile można wnioskować z pierwszego spektaklu nowo utworzonego zespołu, Nocy listopadowej Wyspiańskiego w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego, dyskusje o najwłaściwszym kształcie i powinnościach sceny narodowej ponownie rozgorzeją. Powstało bowiem przedstawienie błyskotliwe, choć wcale z niego nie wynika, czy reżyser zadał sobie podstawowe pytanie, po co je, mianowicie, robi.

Grzegorzewski, nowy dyrektor artystyczny sceny dramatycznej TN, obrał sobie za patrona Stanisława Wyspiańskiego, który, jak wiadomo, teatr swój widział ogromny.

Nieprzypadkowo pierwsze słowa w spektaklu padają z ust Reżysera: „A my mamy wielką scenę: dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż”. To zapożyczenie z Wyzwolenia ma daleko idące konsekwencje dla całości. „Myśl polska” Wyspiańskiego, zamknięta w Konradowskim teatrze, przybrała kształt Nocy listopadowej. Inscenizator Grzegorzewski dokonuje swego ulubionego zabiegu — deziluzji, wielokrotnie ujawniając to, co zazwyczaj ukryte przez wzrokiem widza, np. „bebechy” dekoracji. I wsłuchując się w dalsze słowa Reżysera („Talenta bowiem są niezmierne, lecz trzeba, by w nie wstąpił duch. To są syntezy pierwsze rzuty, lecz wymagają dysputy”), proponuje nam teatr w teatrze.

W wariancie studyjno-eksperymentatorskim, jednakże w pełnym wymiarze teatru ogromnego: 55 wykonawców, nie licząc dużej orkiestry na scenie i poza nią oraz oddziału żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Maszyneria odbudowanej po pożarze sceny ujawnia możliwości przerastające, moim zdaniem, o kilka wielkości skalę jednego spektaklu. Windy co i rusz wysuwają z podscenia gigantyczne segmenty z dekoracjami, niekiedy niezwykle wymyślnymi w formie. Np. Joanna w szklanym pojemniku o kształcie fortepianu, wnoszona na scenę przez umundurowanych podchorążych, niczym złożona w trumnie Królewna Śnieżka przez krasnoludki, budziła wprawdzie na twarzach widzów uśmiechy, lecz nie wiadomo, na ile zamierzone.

Można tę propozycję przyjąć, można się na nią zżymać — kwestia gustu. Pierwsze pozytywne wrażenie o tej inscenizacji topniało we mnie jednak po kolejnych zmianach układu sceny. Nie znajdowałem dla nich innych powodów, jak tylko te, że twórca dostał do rąk dawno upragnioną zabawkę i teraz musi się nią nacieszyć. Oczywiście, można wystawiać Hamleta nago w nocy na strychu — zwykł był mawiać Eugeniusz Fulde swoim wychowankom w krakowskiej PWST. Ino po co? — dodawał. Z tym „Po co?” w przypadku najnowszej premiery Narodowego można mieć tzw. zasadnicze problemy. Jak uczy doświadczenie, wkrótce wyjaśnią nam to uczone egzegezy. Nic to, że każda z osobna będzie zmierzać w innym kierunku i wynajdywać coś odmiennego. Tak już widocznie być musi, bo reżyser Grzegorzewski raczej nie dba o przejrzystość swych dzieł, o wiele bardziej skupiony na ich re- niż interpretacji.

I tu wracamy do punktu wyjścia — powinności sceny narodowej. W jakim stopniu będzie pielęgnować tradycję, dbać o właściwy wyraz i piękno żywego polskiego języka, a w jakim ingerować w treści i sensy dramatów, by nadać im nową, ciekawą oprawę i niebanalną formę? Niedawna wizyta w Warszawie z Otellem Szekspira w reżyserii Sama Mendesa londyńskiego Royal National Theatre (kierowanego przez Laurence’a Oliviera, Petera Halla, Richarda Eyre’a i, obecnie, Trevora Nunna), wskazuje zupełnie inną drogę. Szekspir uwspółcześniony dwudziestowiecznymi kostiumami i akcesoriami rozgrywany jest w jednej dekoracji. Pełna asceza. Zmiany sprzętów dokonywane są błyskawicznie, przy wygaszonych światłach. Nie trzeba mieć specjalnie muzykalnego ucha, by wyłowić każde słowo z osobna wszystkich (!) postaci, nie tylko głównych. (Rzecz na narodowej scenie polskiej jak na razie nieosiągalna).

l choć grymasiłem na ten ilustracyjny względem tekstu spektakl Anglików, wyzbyty wyrazistych inscenizacyjnych pomysłów, po premierze w Narodowym skłonny jestem przyznać, że znacznie lepszy jest ich niedostatek niż nadmiar. Jeszcze raz potwierdziło się to, o czym mówi Peter Brook i powtarzał Konrad Swinarski: bogactwo wykorzystanych środków technicznych niezmiernie rzadko idzie w parze z najwyższym poziomem artystycznym.