Manifest artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Kubły, kubły, miliony kubłów w zupie! Materiały ze studencko–doktoranckiej konferencji naukowej poświęconej teatrowi Jerzego Grzegorzewskiego”
  • data publikacji
  • 2008

Manifest

Podobno każdy artysta może zapewnić sobie nieśmiertelność. Warunkiem jej jest, rzecz jasna, jego dzieło — wszystkie te zamalowane płótna i zadrukowane kartki. Nawet ulotna, zdawałoby się, muzyka wciąż żyje, zapisana w partyturach. A jednak — kiedy w grę wchodzi sztuka tak nietrwała, tak uwięziona w czasie i przestrzeni, jak teatr — wówczas okazuje się, że dzieło umiera razem ze swoim twórcą. Co pozostaje? Programy z przedstawień, recenzje, z których po latach zwykle już, niestety, zbyt dużo nie wynika, garść fotografii. Czasami jeszcze taśmy wideo z technicznymi zapisami spektakli, zamknięte w teatralnych archiwach. A to jest przecież niewiele. Właściwie tyle, co nic.

Od śmierci Jerzego Grzegorzewskiego wkrótce upłyną trzy lata. W repertuarze Teatru Narodowego wciąż znajduje się kilka jego przedstawień, nie są one jednak zbyt często grane i powoli już schodzą z afisza. Realizacje Teatru Telewizji — głównie adaptacje sztuk z Teatru Studio — emitowane są jeszcze rzadziej. Monografie jego twórczości można policzyć na palcach jednej ręki, najwyżej jedna czy dwie prezentują sobą zadowalający poziom. Wszystko zdaje się wskazywać, że po Grzegorzewskim pozostaną jedynie niezliczone anegdoty o niespełnionym piekarzu, który pewnego dnia postanowił zostać patroszycielem fortepianów. A także, w nie mniejszym stopniu, historia gwałtownych sporów, jakie toczyły się wokół kontrowersyjnej dyrektury Teatru Narodowego i na zawsze już podzieliły część teatralnego środowiska.

Zresztą, sam Grzegorzewski — zupełnie inaczej niż Kantor czy Swinarski — nigdy nie dbał o to, co pozostanie z jego teatru, wydawał się zupełnie obojętny na niszczące działanie czasu. A nawet — wręcz przeciwnie: ulotność i niepowtarzalność chwili wydają się być tym właśnie, co w teatrze fascynowało go najbardziej. Dlatego też zżymał się nieustannie na konieczność przygotowywania technicznych nagrań swoich przedstawień. Równie niechętnie udzielał wywiadów, irytował się, kiedy rozmówcy próbowali wydobyć z niego klucz do zrozumienia jego własnego artystycznego świata. Uparcie twierdził, że „spektaklu można nie rozumieć, a jednak go odbierać” i zawsze zgadzał się na wszelkie możliwe interpretacje swoich sztuk, zastrzegając się jedynie, że „idzie tylko o to, aby kierunek skojarzeń był wspólny, ale żadnej dosłowności”.

Podczas dyskusji panelowej, będącej podsumowaniem tegorocznej konferencji „Grzegorzewski: zaczynać od nowa”, zorganizowanej przez naszych krakowskich przyjaciół, dr Tadeusz Kornaś zauważył, że z chwilą swojej śmierci Grzegorzewski nieodwołalnie już stał się klasykiem. Teraz powinniśmy więc zadbać przede wszystkim o to, aby jego scheda nie przepadła, aby zachować z niej jak najwięcej dla kolejnych pokoleń, które nie będą miały już przecież możliwości obcowania z jego żywym dziełem. Pytanie tylko: jak? Aby, przy całej osobności i osobistości artystycznego języka Jerzego Grzegorzewskiego, jak najbardziej dochować mu wierności, jak najmniej go zakłamywać. Kwestia ta, pozostawiona wówczas bez odpowiedzi, skłoniła nas do podniesienia rękawicy.

„Kubły, kubły, miliony kubłów w zupie!” to cytat z Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego, otwierający akcję Powolnego ciemnienia malowideł, jednego z najpiękniejszych i zarazem najbardziej osobistych spektakli Grzegorzewskiego. Chcielibyśmy, aby ten — pozornie bezsensowny — okrzyk bezsilnej rozpaczy Konsula, nie potrafiącego znaleźć słów do wyrażenia swojej miłości i swojego bólu, stał się mottem naszej konferencji. Problem, z którym chcemy się zmierzyć, to próba znalezienia uniwersalnego języka do mówienia o teatrze Jerzego Grzegorzewskiego — o ile tylko znalezienie takiego języka jest w ogóle możliwe.

wrzesień 2007