Po premierze: „Halka Spinoza” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Didaskalia” nr 27/1998
  • data publikacji
  • 1998

Po premierze: „Halka Spinoza”

Dawno nie widziałam tak pięknego przedstawienia. Tak wzruszającego. Śmiesznego i smutnego. Utkane z fragmentów rozmaitego pochodzenia, wbrew pozorom nie wymaga od widza żadnej erudycji —  wymaga otwarcia gotowego poddać się nurtowi  przeżyć i emocji. Tak jak wymaga tego muzyka, albo w teatrze — Wesele. Tam, wiedza o tym skąd się wziął Wernyhora nie zda się na nic, jeśli nie wzbudzi w nas zdumienia jego tajemnicza postać, na niewiele zda się wiedza o bronowickim weselu, jeśli w duetach nie usłyszymy dysonansów. A i całe przedstawienie niewiele będzie warte, jeśli nie zdoła włączyć nas w swój rytm i nie pozwoli doświadczyć łączących nas więzi. Cokolwiek byśmy wiedzieli o jego źródłach i znaczeniach. Tak samo w Halce Spinozie, której strukturę artystyczną  tworzą  zestroje rozmaitych tonów i brzmień, nadzwyczaj różnej barwy i proweniencji. Wiedza o tym skąd się wziął na scenie wariat i zakonnica  nic nie znaczy wobec wrażenia jakie czyni  dwutakt — plask uderzających o podłogę bosych stóp uciekającego wariata i stukot obcasików biegnącej za nim truchtem zakonnicy. Wobec komizmu i urody obrazu znikających na horyzoncie postaci. Skąd się wzięła pieśń o Krywaniu? O tym akurat przedstawienie opowiada. Powstała z nutek, których zestroje próbuje najpierw Góral z muzykantami, a potem łączy je w akordy aż zwiążą się w melodię.  I jeszcze — z marzenia o harmonii świata, z wyobraźni, talentu i radości tworzenia. Kiedy Góral już ją śpiewa nie wiadomo czy to on ją stworzył czy też ona go niesie. Wcale nie jest ważne czy znana to pieśń czy teraz właśnie stworzona. Bo w teatrze i tak powstaje tu i teraz. I aż dziw jak prawdziwie wzrusza. Jak wiele innych scen w tym spektaklu, jak on cały. Przy całej swojej rozmaitości jest niebywale zwarty, rozwibrowany grą wewnętrznych napięć form i dźwięków, prowadzony przez aktorów w skupieniu, a przy tym lekko, bez wymuszenia. Przez wszystkich  aktorów — każdy z nich  inną wnosi barwę, niektóre bardziej są wyraziste, ale wszyscy razem wiążą rytm całości. A ten niesie widownię. Od czasu Wujaszka Wani nie widziałam tak precyzyjnie skomponowanego i tak równo, czysto granego przez cały zespół spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego.

Wszystko tu zmierza ku harmonii. Niespokojne, diagonalne linie powracające w ostatnich spektaklach reżysera, wypierają tu czyste proporcje poziomu i  pionu. Nawet bal pnie się w górę. Wysoko, wysoko. Treny sukien nie mają końca. Rytm nie ma w sobie żadnej nerwowości. Spokojny, niespieszny  zmierza wolno do punktów kulminanty. Dysonanse nie są zgrzytami, bywają zabawne, ale nie groźne. Różne światy przyglądają się sobie zadziwione, bez agresji. Jak ci góralczycy co dziwują się entuzjazmem panienek dopingujących artystów — z otwartymi szeroko oczyma, z łagodnym rozbawieniem.

Grzegorzewski nie boi się w tym spektaklu  jasnego, niemal wzniosłego tonu. Przełamuje go żartem (przednim) i ironią (cieniutką), ale pozwala mu wybrzmieć całkiem serio. Tak prowadzi  wątek góralski. Na planie kręconego? marzonego? filmu spotykają się artyści różnej maści i górale. Ci pierwsi jedności w wielości szukają w udręce, trudzie i czasem nudzie, ci drudzy ją znają. Słyszą harmonię świata. Piękno, prawda i dobro współbrzmią im w jednej melodii. Góralskiej. Po góralsku uczenie mówią przebrani w ludowe stroje aktorzy. Wydawać by się mogło, że takie przebieranki służą obnażeniu mistyfikacji. Drwią z wyobrażeń o prostocie i prawości człowieka zakorzenionego w swojej kulturze, w swojej ziemi. Wyobrażeń, których i dzisiaj niemało. Pewnie znacznie więcej niż ludzi, którzy mogliby im sprostać. Ale tak w tym przedstawieniu się nie dzieje. Góralska przebieranka nie jest tu żadną mistyfikacją. Jest szukaniem języka, który prosto przemawia do serca. Dokładnie tak jak filozofia po góralsku napisana przez księdza profesora, na której opiera się ten motyw przedstawienia. Jest spełnionym marzeniem o jedności prawdy, która w języku górala i profesora wyraża to samo. A jeden język syci i odświeża drugi. Jasny ton  załamuje samobójstwo Halki od Spinozów, ale i tak jego brzmienie w przedstawieniu jest zadziwiające. Zadziwiające wobec tonacji innych, ostatnich spektakli Grzegorzewskiego, w których znacznie silniej brzmiał ciemny ton negacji, a drogą pytania o żywotność wartości było ich kwestionowanie, odwrócenie, nawet profanacja.

Grzegorzewski nie drwi też tutaj z tęsknot  i fantazji niespełnionych artystów, nie kpi nawet z mrzonek nienasyconych panienek. Panienki zbyt są piękne, młode i naiwne by z nich drwić. A artyści zbyt biedni, zbyt ułomni. Wszyscy razem — zbyt niegdysiejsi. Jakże kpić z operowej diwy o ustach w kształcie serca i kryształowym głosie, wyciągniętej ze starego kufra? Z min, którymi przed laty straszył Witkacy? Albo z artysty, który stał się bosym wariatem, z zakonnicy, której pęka serce? Z małego staruszka z rozwianą grzywą, który czuje w sobie potęgę twórcy? Wszyscy są, albo bywają, śmieszni. Miejscami nawet okropnie śmieszni. Ale są utkani z nostalgii — a z tęsknoty za tym co było, albo i nie było, Grzegorzewski nie kpi.  Ani z ludzkich słabości. I — tym bardziej — bólu. W kilku scenach bardzo przejmującego. W tym przedstawieniu powraca ton współczucia, znany z niektórych dawnych jego przedstawień. Pozbawiony cienia ckliwości, niezwykle ujmujący. Zatarł się później, niemal zniknął w ostatnich spektaklach. (Nie widziałam Ślubu) Wyparły go inne uczucia — gniewu, rozpaczy, a nawet — mniej artystycznie płodne — nuty złości, sarkazmu, rozgoryczenia. Pojawiały się wówczas, kiedy artysta zdawał się dawać wyraz, albo odpór, hałaśliwemu zgiełkowi tego świata.

Tutaj Grzegorzewski  patrzy na „uciekające  bezpowrotnie życie” z innej perspektywy — dalszej i głębszej. I w czym innym szuka sensu sztuki. Afirmacja tęsknoty, nostalgii i marzenia zdaje się mieć swoje źródła w afirmacji sztuki, która się nimi żywi. Zgiełkowi rzeczywistości odpowiada kreacją piękna. Piękna, które nie ucieka od życia, ale szuka w sztuce jego istoty i spełnienia. Szuka (utraconej?) spójni  z prawdą i dobrem. I z czasem, który mija.  Lepiej to brzmi, gdy gadać o tym po góralsku… Albo po Witkacemu mówić o przeżyciu jedności w wielości. „W nieskończoności wszelkich możliwości możliwym jest i taki przypadek: spotkanie się czterech identycznych snów. To nazywają czasem cudem”.

Takie cuda zdarzają się w teatrze, Halka Spinoza albo Opera Utracona albo Żal za uciekającym bezpowrotnie życiem, pozwala o nich śnić.

Bo przecież na pewno spotkamy się w Oklahomie… Powiedziałam na wstępie, że to przedstawienie nie wymaga żadnej wstępnej wiedzy. I to prawda. Ale dla mnie — i tych wszystkich, którzy spektaklom Grzegorzewskiego towarzyszą od lat — źródłem szczególnych wzruszeń są w nim  powroty do znanych motywów. Do leżaków w słońcu i nogi, która usnęła, do Parrigii, bella cita , do pokładu statku na którym żegnają nas ci, którzy już dzisiaj odpływają do Oklahomy.