Teatr we mgle artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Didaskalia” nr 37–38/2000
  • data publikacji
  • 2000

Teatr we mgle

Z zainteresowaniem i satysfakcją przeczytałem artykuł Elżbiety Morawiec, omawiający premierę Wesela w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym. Nieczęsto zdarza się, aby punktem wyjścia do rozważań tak wybitnego badacza teatru stała się zwykła recenzja z prasy codziennej, z konieczności przecież zdawkowa. Bardzo sobie cenię rzeczowe uwagi na temat moich tekstów, tym razem mogłyby one stać się punktem wyjścia do prawdziwej dyskusji o przedstawieniu i szerzej — o dzisiejszym Teatrze Narodowym. Na początku jednak chciałbym wyjaśnić pewne nieporozumienie, jakie — zapewne z pośpiechu — wkradło się do tekstu Elżbiety Morawiec.

Autorka sugeruje, że mój krytycyzm wobec Jerzego Grzegorzewskiego jest elementem akcji propagandowej przeciwko temu twórcy, prowadzonej na łamach „Gazety” z polecenia Adama Michnika. „Nie wiem co się za tym kryje — dość, że recenzent «Gazety Wyborczej» zwalcza Grzegorzewskiego od zawsze” — pisze Morawiec. „Nie pasował, kiedy był awangardowy, jeszcze bardziej nie pasuje, kiedy na scenie narodowej stał się klasykiem. Dlaczego? To już tajemnica Polski Adama Michnika” — tłumaczy polemistka, dodając, że „słuch propagandysty”, czyli w domyśle mój słuch nie wystarcza, aby zrozumieć dzieło Wyspiańskiego ani Grzegorzewskiego.

Oczywiście rozumiem, że Elżbietę Morawiec gnębią wspomnienia z ciemnych czasów komunizmu, kiedy to prasa rzeczywiście niszczyła wybitnych artystów rękami dyspozycyjnych recenzentów. Jednym ze specjalistów od tej roboty był Władysław Machejek, redaktor naczelny „Życia Literackiego”, krakowskiego tygodnika, w którym Elżbieta Morawiec przez kilkanaście lat publikowała interesujące artykuły o teatrze. Obok recenzji Morawiec ukazywały się tam również inne teksty, atakujące takie postaci świata kultury, jak Kazimierz Dejmek, Jerzy Giedroyc czy Paweł Jasienica. Nie rozumiem jednak, dlaczego Elżbieta Morawiec przenosi swoje smutne doświadczenia na dzisiejszą prasę. To prawda, że nazwisko Michnik jest nieco podobne do nazwiska Machejek, na tym jednak podobieństwa między „Życiem Literackim” a „Gazetą Wyborczą” się kończą.

Jeżeli natomiast chodzi o zwalczanie Jerzego Grzegorzewskiego od zawsze, to jestem zmuszony przypomnieć, że jednak parę pozytywnych tekstów o jego spektaklach napisałem. Na tej samej zasadzie ktoś po przeczytaniu recenzji Elżbiety Morawiec z Klątwy w Starym Teatrze, opublikowanej w 1969 roku w warszawskiej „Kulturze” mógłby stwierdzić, że recenzentka zwalczała Swinarskiego na polecenie szefów pisma — Janusza Wilhelmiego i Romana Bratnego, gdyż napisała, że Klątwa Swinarskiego to kicz. A przecież wiemy, że przez te wszystkie lata Morawiec broniła polskiej kultury przed komunistyczną propagandą.

Przejdźmy do zasadniczego tematu, jakim jest nowe Wesele w Teatrze Narodowym. Elżbieta Morawiec ma mi za złe, że otrzymałem za darmo to, o co ona i Jerzy Grzegorzewski musieli walczyć, to znaczy wolność. „Mając [...] pełną wolność wypowiedzi, masowy nakład — Roman Pawłowski osiągnął ledwo status nowoczesnego Prokescha” — pisze Morawiec, sugerując, że podobnie jak ten krakowski krytyk, nie poznałem się na Weselu. Zgoda, rzeczywiście wolność przyszła mojemu pokoleniu dość łatwo. Uważam ją za stan przyrodzony, zapewne także nie potrafię z niej właściwie skorzystać. Powstaje jednak pytanie, jak wywalczoną przez siebie wolność wykorzystuje Jerzy Grzegorzewski? Co ma do powiedzenia dzisiaj, kiedy nie wisi już nad nim miecz cenzury, gdy do dyspozycji ma wielki, nowoczesny i niezwykle drogi instrument, jakim jest Teatr Narodowy, najlepszych aktorów w kraju, przychylność władz i dużej części krytyki?

Elżbieta Morawiec napisała, że tematem Wesela Jerzego Grzegorzewskiego jest Polska wolności marnowanej i nijaczejącego ducha. Całkowicie się z tym zgadzam. Spektakl Grzegorzewskiego nie tylko opowiada o wolności marnowanej, on jest tego marnowania wolności przykładem. Grzegorzewski niczego nie mówi swoim przedstawieniem, ani na temat dzisiejszej Polski, ani na temat Polski dawnej. Przekonuje o tym sam opis Elżbiety Morawiec, pełen retorycznych pytań, dalekich skojarzeń i porównań. Bo czego tak naprawdę dowiadujemy się z tekstu Elżbiety Morawiec o Weselu ponad to, co wiemy z lektury dramatu? Dowiadujemy się, że Grzegorzewski „zwątpił w kulturową pamięć zbiorowości polskiej”, czyli swojej widowni i tym razem niczego nie zmieniał w tekście. W związku z czym autorka opisując przedstawienie, streszcza znany nam skądinąd dramat, ujawniając, że w akcie I występują Pan Młody i Panna Młoda, w akcie II pojawiają się Osoby Dramatu, a w akcie III wszyscy są pijani. Streszczenie Wesela ubarwia licznymi skojarzeniami, które jednak niczego nie wnoszą do interpretacji. Bo co to znaczy dla przedstawienia, że kulejąca Rachela Doroty Segdy przypomina kuternóżkę Marię Lebiadkin z Biesów? Albo że Chochoł grający na skrzypcach „objawia się niczym pogańskie bóstwo, także z ducha malarstwa Malczewskiego, a i z Kory Wyspiańskiego”? Odkąd to pogańskie bóstwa grają na skrzypcach? A jaki ma sens porównanie napisu „20 XI 1900”, który Gospodarz kreśli na drzwiach bronowickiej izby z napisem „Obiit Gustavus natus est Conradus” z Dziadów? Czy to znaczy, że każdy, kto maże coś na ścianie kredą, powtarza gest Gustawa-Konrada? Kiedy jedne porównania polegają na wolnej grze skojarzeń, inne są zwykłym nadużyciem. Recenzentka uważa na przykład, że granej przez Zbigniewa Zamachowskiego postaci Poety, który trzyma w ręku dwa żelazka i robi „samolot”, sportretowany został „współczesny skandalista, lider Świetlików albo Piersi”. Nareszcie dowiedzieliśmy się, jak wygląda współczesny skandalista: ma on twarz i posturę pułkownika Wołodyjowskiego.

Temat przedstawienia, który na podstawie powyższej interpretacji próbuje sformułować recenzentka jest jej własnym wkładem w inscenizację. Morawiec pisze o „mrocznej wymowie spektaklu”, która jej zdaniem wynika z rozczarowania po odzyskaniu wolności przez Polaków. Tymczasem rzeczywistość jest taka, że na scenie mamy festiwal humoru i satyry. Aktorzy wykorzystują każdą okazję do żartu, na przykład Anna Chodakowska jako ironiczna Radczyni czy Mariusz Benoit, wyjadający ogórki ze słoika. Publiczność, nic nie wiedząc o „mrocznej wymowie spektaklu”, odpowiada śmiechem i jest to być może najweselsze Wesele w ostatnich latach. Podobnie jest z tezą Morawiec, że Grzegorzewski „zgotował jej [to znaczy zbiorowości polskiej — R.P.] takie Wesele, na jakie zasłużyła”. Specjalnie niczego nie skreślał ani nie przestawiał, żeby dać Polakom do zrozumienia, że już ogłupieli od tej wolności i trzeba im klasykę łopatą kłaść do głowy, po kolei scena za sceną, bo jak się skreśli choćby linijkę, to się zgubią. W ten sposób można uzasadnić praktycznie każdą inscenizację, w której reżyser bał się użyć ołówka, nie ważne, czy z szacunku do klasyki, czy z braku pomysłów. Myślę, że Polacy zasłużyli sobie jednak na ciekawszy teatr.

W jednym miejscu interpretacja Morawiec spotyka się z rzeczywistością przedstawienia, mianowicie kiedy recenzentka opisuje postać Czepca, który wprowadza do spektaklu temat nadużywania wolności. Jest to jednak moim zdaniem przede wszystkim zasługa grającego tę rolę Jerzego Treli, który dał Czepcowi rysy groźnego pieniacza i politycznego awanturnika, jednego z tych, jakich często oglądamy na polskiej scenie politycznej. Po prostu Trela jest tak wielkim aktorem, że nie może sobie pozwolić na przelewanie pustego w próżne. W ogólnej pustce jego rola nagle wyrosła na główną rolę dramatu, chociaż do zagrania ma wszystkiego parę scen.

To tyle, jeżeli chodzi o relację Elżbiety Morawiec z Wesela. Co do osoby samego reżysera, dla wszystkich jest jasne, że Jerzy Grzegorzewski zostając dyrektorem Teatru Narodowego trafił na świecznik. Jego działalność została tym samym wystawiona na ostrą, publiczną ocenę, której elementem są recenzje prasowe. Przyczyną jest nie tylko przeszłość tej sceny, ale również wysokość publicznych dotacji na jej utrzymanie. Szanuję pochlebne dla dyrektora Grzegorzewskiego opinie, ale uważam, że jak dotąd nie udało mu się odbudować Teatru Narodowego w sensie artystycznym. Narodowy pozostaje jego teatrem autorskim z czasów Studia, tyle że robionym na większą skalę. To, czy są to przedstawienia akademickie, czy awangardowe jest nieistotne. Chodzi o to, że — z wyjątkiem Kartoteki w reżyserii Kazimierza Kutza – nie dotykają one w żadnym miejscu polskiej rzeczywistości, są piękną bajką, snutą za pomocą plastycznych obrazów. Trzeba by stu krytyków o talencie Elżbiety Morawiec, by udowodnić, że Halka Spinoza, Bloomusalem, Sędziowie, Wesele, Noc listopadowa odnoszą się do czegokolwiek poza samym teatrem Grzegorzewskiego.

Zjawisko, jakim jest autorski teatr Jerzego Grzegorzewskiego na pewno wzbogaca polską scenę i jest jej potrzebne. Powstaje pytanie, czy oprócz tego zjawiska nie mamy już nic, co moglibyśmy pokazać na scenie narodowej. Osobiście uważam, że scena ta powinna służyć dialogowi różnych reżyserów, działających na równych prawach. Tymczasem Narodowy pod dyrekcją Jerzego Grzegorzewskiego jest teatrem monologu, a nie dialogu i nie zmieniają tego pojedyncze przedstawienia innych twórców, dobierane w ten sposób, by nie przyćmiły gwiazdy dyrektora. Rozumiem i doceniam szacunek, jaki dyrektor Grzegorzewski darzy Henryka Tomaszewskiego, Kazimierza Dejmka czy Adama Hanuszkiewicza, ale w ciągu ostatnich trzydziestu lat pojawiło się paru nowych twórców, którzy mają coś do powiedzenia na temat polskiej rzeczywistości. Ich brak na afiszu sprawia, że Narodowy nie jest sceną reprezentacyjną dla polskiego teatru.

Zaangażowano tu co prawda największe gwiazdy polskiego aktorstwa, ale nie tworzą one zespołu, bo do tego, aby powstał zespół potrzebny jest etos pracy. Tymczasem dla wielu aktorów Narodowy jest jednym z dodatkowych zajęć, obok telewizji i kina i to na scenie widać. Czy to w porządku, że czołowi artyści sceny narodowej biorą udział w telenowelach, sitcomach i reklamach? Czy na takim stosunku do zawodu można zbudować interesujący, głęboki, artystyczny teatr? Dlaczego godzi się na to dyrektor Grzegorzewski?

Zadając te pytania nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko piszę Panu Bogu w okno. My tu kruszymy kopie, tymczasem Jerzy Grzegorzewski siedzi sobie z Tadeuszem Konwickim w kawiarni hotelu Victoria, popija ranną kawę i patrzy we mgłę, za którą ukryty jest gmach Teatr Narodowego, jak to opisał niedawno w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Konwicki pyta: „Po co Pan to wziął?”. A Grzegorzewski pokazując za okno, odpowiada: „Przecież tego nie ma”.

Właśnie, przecież tego teatru w ogóle nie ma, o co więc chodzi?