Po premierze: „Operetka” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Didaskalia” nr 39/2000
  • data publikacji
  • 2000

Po premierze: „Operetka”

Dawno, dawno temu, w 1988 roku, Jerzy Grzegorzewski wystawił swoją własną operetkę. Usta milczą, dusza śpiewa… Rzecz działa się w Teatrze Studio. Czasy były tak przytłaczające jak westybule Pałacu Kultury i Nauki, jak zwisające tam z sufitów kryształowe żyrandole. Na tych żyrandolach Grzegorzewski umieścił małe, różowe abażurki. W westybulu pozwolił aktorom i widowni bawić się beztrosko i rozkosznie melanżem operetkowych arii (z Kalmana i Lehara!), operetkowych gestów, sytuacji, postaci. Ta niepoważna gra anachronicznymi formami (w czym tkwił  jej urok i wdzięk), pozwalała na moment swobodnego oddechu. Swobodna, lekka, nieodpowiedzialna zabawa miała w sobie nawet posmak   buntu… Druga część przedstawienia działa się już na scenie, w świecie, który albo unieruchamiał i dusił jak kopczyk Winnie z Radosnych dni Becketta, albo się rozpadał jak teatrzyk, w którym grane były  fragmenty sztuki Becketta i operetkowe kawałki. Aktorzy, piękni i młodzi w pierwszej części operetki, starzeli się, tracili wigor, ale tak jak Winnie usiłująca zaśpiewać raz jeszcze Usta milczą, dusza śpiewa… nie rezygnowali z marzeń. I choć były to nostalgie za jakimś idiotycznym operetkowym Gorażde, momentami wzruszały prawdziwie. Tak jak w końcowym duecie Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej i Marka Walczewskiego. Poprzez grę operetkowymi formami, Grzegorzewski i aktorzy potrafili nadać operetkowym marzeniom o swobodzie, młodości, radości prawdziwą wartość. Chociaż nikt nie krył operetkowych głupot.

Z  Gombrowiczem tamten spektakl łączył stosunek Grzegorzewskiego do operetki jako formy niskiej, anachronicznej i skodyfikowanej, z którą w wysokiej sztuce grać można swobodnie i na różne sposoby. Co ciekawe, Grzegorzewski najmniej obnażał wówczas  trywialność operetki. Zupełnie inaczej dzieje się w Gombrowiczowskiej Operetce AD 2000. Tam już nikt tak naprawdę nie bawi się operetkowymi konwencjami. Rzecz zresztą zaczyna się w Jamie Michalika, ale nawet to miejsce i kabaretowe numery nie budzą szczególnych sentymentów.  Dla aktorów-postaci operetkowe formy nie są przedmiotem lekkich igraszek i wyrazem nostalgii. Są gorsetem przyrośniętym do ciała. Rzecz w tym, że nie są przyrośnięte bynajmniej do ciał  pięknych i młodych. Operetkowymi „hrabiami”, „birbantami” i „lampartami” są tutaj — najdosłowniej — ludzie starzy. Czasem, jak Offenbach, zapominają swoich partii tekstu; czasem, jak Szarm, muszą się chwilami reanimować. Tylko puder i róż.

Mogą jeszcze wywołać na twarzy rumieńce życia, ale oni dalej figlują, psocą, fikają nogami, śpiewają idiotyczne kuplety. I wcale to nie jest śmieszne. Ani tym bardziej wzruszające. Duże, stare dziecko jakim jest Hrabia Szarm (najbardziej przykuwająca uwagę postać w znakomitej kreacji Ignacego Gogolewskiego) gra z desperacją podszytą prawdziwym strachem. Dla tych starców operetkowy świat jest całym ich życiem — żenująco głupim, trywialnym, pozbawionym sensu. Ale jest życiem, trzymają się go jak tonący brzytwy, rozpaczliwie. Jeszcze jedno pas, jeszcze jedna dziewczynka-Albertynka… A może trochę zmienić modę…

„Rzyg, rzyg, rzyg” — jak powiada Profesor, także mało wesoła tu postać. Jedno tylko w tym świecie jest ujmujące — każda z postaci jest indywidualnością. Grzegorzewski, inaczej niż Gombrowicz, nie łączy ich w grupy, każdej pozostawia własny ton, własną cielesność. Na razie.

Taki jest obraz początku wieku. Dalszy rozwój zdarzeń pokaże, że ta Operetka jest obrazem historii. Pod koniec balu, który ciągle nie może się zawiązać, rozwinąć, rozpada się i rozłazi, historia uderzy niespodziewanie mocno przywołaniem pamięci totalitaryzmów.

Gościom balu, już w większości umundurowanym, i widowni, Mistrz Fior — Wojciech Malajkat — pokazuje obrazy rewolucji słowami didaskaliów Gombrowicza: „oświetla Szarma i Firuleta zamarłych w przerażeniu… twarz okrwawiona, okropna, nienawistna… Markiza jest ucharakteryzowana na dozorczynię w obozie koncentracyjnym, z biczem, kajdanami …” . W skupionej, poważnej lekturze słowa nabierają ciężaru porażających wizji. To najbardziej przejmujący moment spektaklu. Grzegorzewski na tym nie poprzestaje, drąży pamięć totalitaryzmów przywołując zakorzenione w kulturze obrazy w sposób, który przywraca im poruszającą siłę. Jeszcze raz powracają postaci z Portretu wielokrotnego Witkacego, i będą powracać w geście podrzynania gardła brzytwą. Razem, równo. I tak samo upadną rażeni fleszem fotograficznego aparatu. Jeszcze raz nacierać będzie grupa sługusów-automatów z groźnym „ozorem, ozorem, ozorem”. Jeszcze jedna grupa o jednakowych twarzach, jednakowych gestach. Tym razem w niemym przerażeniu. Dym z prysznic[ów] zamocowanych pod sufitem. Inna grupa z Księżną Himalaj na czele panicznie próbuje  uformować się w jakiś korowód. Teatralne efekty rodem z Witkacego, Kantora, innych Grzegorzewskich, są mocne, niekiedy aż ryzykowne, a jednak całość tej wizji jest porażająca.

I co dalej ? To, że Operetkę wypełnia obraz historii paradoksalnie sprawia, że tym bardziej nie wiemy jak Grzegorzewski nam ją pokaże. Ku czemu zmierza? Na razie wiemy tylko, że nie ma żadnego powodu by tęsknić za przeszłością. Nie nęci sklerozą  początku wieku, przeraża wizją totalitaryzmów… Postaci także, jak u Gombrowicza po rewolucji, nie wiedzą, co z sobą zrobić. Zagubieni, rozproszeni, niepewni swojej tożsamości, chcieliby się zniwelować. Spoważnieli, posmutnieli. Choć nie wszyscy i nie na tyle, żeby Hrabia Szarm i Filuret  nie przechadzali się z trumną swojego życia, żeby wszyscy ochoczo nie celebrowali pogrzebu swoich marzeń, swoich idei. Ale z  trumny — jak  w Operetce — wyłania się Albertynka (Paulina Kinaszewska).  Młoda, naga, w swojej nagości swobodna i niewinna. Czyżby spełniły się marzenia z Usta milczą, dusza śpiewa? I tak jak tam operetka odkryje niespodziewanie  prawdziwą wartość marzeń ?  Wreszcie urzeczywistnionych. Bynajmniej. Albertynkę ukryli Złodziejaszkowie — są młodzi, swobodni, nieskrępowani. I coraz bardziej pewni siebie. Bo też towarzystwo na scenie radośnie podejmuje ich ton. Już podryguje i wymachuje rękami niemal jak na dyskotece, starcy już opuszczają spodnie — ten gest Grzegorzewski taktownie zatrzymuje, ale i tak dosyć upiorny to obraz… W swoim kształcie przypomina formę musicalu, czy też jego pozbawioną wszelkich sentymentów, parodię. Musicalu — współczesnej nam operetki…  A Złodziejaszkowie skandują coraz mocniej „Nago, nago, młodo, młodo”. Już zaciskają dłonie w pięść. Tylko Albertynka kuli się pod gradem okrzyków, klęka, krzyżuje ręce na piersiach. Wygląda jak męczennica ze średniowiecznych malowideł. Za bardzo wyrazisty, wręcz plakatowy jest ten końcowy akord?  Być może, Grzegorzewski chciał, by był taki właśnie. By nie pozwalał dać się uwieść żadnym rojeniom, by kierował wprost ku rzeczywistości.