Po premierze: „Dziady: Dwanaście improwizacji” artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Po premierze: „Dziady: Dwanaście improwizacji”
Dziady widziałam dwa dni po premierze i uważam, że nie powinny być w tym kształcie pokazywane publiczności. Są niedokończone, niedomyślane, nie do końca zrobione. Dokonuje się tam tylko proces dekonstrukcji, spektakl rozsypuje się, nie ma w nim punktu, w którym widz miałby szansę ogarnąć przedstawienie.
Radziwiłowicz-Konrad wchodzi na widownię podobnie jak my, publiczność. Podejmuje w naszym imieniu próbę sprawdzenia tego, co jest w dramacie Mickiewicza jeszcze dla nas żywe. W Dziadach wystawionych przez Grzegorzewskiego w Warszawie punktem wyjścia było otwarte okno na Pałac Kultury. Obraz ten ukazywał opozycję między tym, co się działo w teatrze, a tym, co na zewnątrz. Spektakl mówił o współczesności.
W krakowskim przedstawieniu Konrad wpatruje się w zaciemnione okno. Skończyły się już proste rozróżnienia: my — oni, dobrzy — źli. Człowiek musi zacząć odbudowywać świat od samego siebie. Konrad w ciemnym oknie widzi tylko własne odbicie. Bohater jakby chodził po muzeum, w którym znajdują się eksponaty z Dziadów. To, co spotyka to puste formy, które ożywić potrafi jedynie indywidualne przeżycie, bo nawet esencja musi być nasza. Konrad nie wróci do swej młodości — Gustawa, każdy z nich pójdzie swoją drogą.
Tak było w I — najlepszej — części. Im bliżej końca, tym wszystko zaczyna się coraz bardziej burzyć, wiele partii tekstu brzmi pusto, na scenie niewiele się dzieje. Do Wielkiej Improwizacji spektakl wydaje się jeszcze całością i w tym momencie powinien się skończyć. Improwizacja domykałaby drogę rozwoju egotycznego bohatera romantycznego. Byłaby to interpretacja odwracająca utarte hierarchie. W przedstawieniu Grzegorzewskiego wracamy niestety do folkloru, egzorcyzmów, które są puste emocjonalnie. Po raz wtóry oglądamy scenę spotkania Konrada z Gustawem, ich kolejne rozejście niczego już nie wnosi do spektaklu.
notowała Renata Derejczyk