Dwadzieścia kroków wzdłuż artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Dwadzieścia kroków wzdłuż

Bodzia Promst, uczennica łódzkiej szkoły podstawowej, wpisała się w dzieje polskiej krytyki teatralnej pierwszą całościową oceną intelektualnych wynurzeń Jerzego Grzegorzewskiego, podówczas także ucznia. Ocena brzmiała: „Grzegorzewski, ty nie pitol” i, jak pisała Ewa Bułhak w programie do niegdysiejszego przedstawienia Miasto liczy psie nosy, na dłuższy czas wyznaczyła paradygmat krytycznego stosunku do twórczości reżysera. Rzecz nie jest oczywiście tak prosta. Z czasem okazało się bowiem, że Grzegorzewski „pitoli” konsekwentnie i frapująco, że okazuje się to nośne, że jest wyrafinowane i pełne niuansów, przemyślane – że jego mechanizm można z pożytkiem śledzić, analizować i rozsmakować się w nim. I znaleźć mu odpowiednią, ekologiczną niszę.

Wszystko to przychodzi na myśl, albowiem La Bohème, podobnie właśnie jak parę lat temu Miasto liczy psie nosy, jest przedstawieniem przyjętym niejednoznacznie, nawet przez osoby skądinąd sztuce Grzegorzewskiego oddane. Sarka się na nie. Oba zaś te wybitne spektakle – przy fundamentalnych, oczywistych między nimi różnicach – mają tę wspólną cechę, że reżyser żarliwie zajmuje się w nich otaczającą go na co dzień polską rzeczywistością, także polskimi doświadczeniami. Mówi o nich wprost, choć zarazem bardzo dyskretnie, przechodząc niejako poza subtelnościami własnej poetyki, czy raczej: wychodząc poza nie. Odsuwając je nawet w kąt. Okazuje się wtedy, że ten mniemany pięknoduch patrzy dookoła bardzo bystrze, trzeźwo i boleśnie, myśli o tym wszystkim głęboko i formułuje myśli lapidarnie. Tylko że nie w jego teatrze spodziewamy się słuchać o sprawach powszednich, on jest od artystycznych, laboratoryjnych głębi.On już jest od „pitolenia”, od wirtuozerii, od autotelizmów, na to ma patent. Więc zgrzyt. Wystawione pod koniec 1987 roku Dziady: Improwizacje przechodziły od wypowiedzi laboratoryjnej do bezpośredniej i, by tak rzec, zaangażowanej, widomie i stopniowo. Zaczynając od wysmakowanego scenicznego akwarium, w którym pływały sensy z wileńskich Dziadów i krakowskiego Wesela, coraz mocniej dążąc potem do politycznych Dziadów współczesnych, brutalnych i aktualnych. Łatwo było to przejście obserwować i zaakceptować. Wszystko było tu na wierzchu.

Miasto liczy psie nosy powstało w dziesiątą rocznicę stanu wojennego. I był to na dobrą sprawę jedyny wypadek, żeby ktoś w polskim teatrze tak głęboko przetrawił tę rocznicę – i w ogóle to wspomnienie – z perspektywy następnego już okresu. Jasne, odbyło się to poprzez grę typowo grzegorzewskich destylatów z obcych lektur i obcych tradycji. Był to przecież „sen nocy grudniowej”, która zarazem była nocą wygnanego na pustkowie Leara i trochę nocą Blooma wędrującego po Dublinie. Lear miał trzy córki – zatem trzy siostry, może Prozorow. Były reminiscencje Mordu w katedrze: tego, który w pamiętnym grudniu wystawił Jarocki. Była papka szekspirowsko-irlandzka z czechowowskimi domieszkami, rozgrywała się na tle kolumnady – niby katedralnej, ale jakoś kojarzącej się z kolumnami PKiN dookoła – i w całości mówiła o polskich sprawach. Jeszcze jedna rzecz zabawna: choć to przedstawienie wyrastało z innego kręgu stałych inspiracji Grzegorzewskiego, to duch Wyspiańskiego też się w nim gdzieś mógł kołatać. Bo skoro na scenę mają wyjść polska Antygona i polski Edyp, to czemu nie polski Lear i polska Kordelia?

No więc teraz jest znowu Wyspiański. Przedstawienie zbiera w sobie wątki wcześniejszych Wyspiańskich Grzegorzewskiego, a także wspomnianych Dziadów: Improwizacji, w rozśpiewanej miałkości – operetek Usta milczą…; w poczuciu wszechogarniającej pustki i rozpadu – niedawnego Wujaszka Wani. To Wyzwolenie bez Konrada (to jest: z Konradem zredukowanym). Wesele bez złotego rogu, zmęczone i cicho zrozpaczone. Właśnie, co ważne, cicho. Przedstawienie jest wycofane w siebie, nie narzuca się widzowi; tym bardziej przez to wzrusza. Nisko zawieszony nad widownią gazowy strop daje poczucie intymności. Bezpośrednich znaków współczesności jest mało – może to przede wszystkim modlitwa Konrada, śpiewana przez rocznicowy chórek. Dużo mitycznych odniesień. Ale znowu to bardzo aktualne przedstawienie – i chyba nie tylko dzięki wiecznej aktualności wypisów z Wyspiańskiego.