„Bloomusalem” artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Polityka” nr 16
  • data publikacji
  • 1974/04/20

„Bloomusalem”

27 marca o godz. 22.00 rozpoczął działalność „nocny” Teatr Ateneum–Atelier, rekomendowany przez dyrekcję ja­ko „eksperyment twórczy”, oddany w służbę Sztuki (tej pisa­nej z dużego S), której ekskluzywność zdają się jednak wyznaczać głównie względy materialne. Cena eksperymentu jest bowiem wysoka w zupełnie dosłownym sensie: bilet kosztuje złotych siedemdziesiąt (co nie dotyczy recenzentów).

Na inaugurację wybrano Bloomusalem Grzegorzewskiego według Epizodu XV Ulissesa Joyce’a. Wy­bór ów jest konsekwentnym rozpo­częciem działalności sceny, formułu­jącej swój program jasno: „Atelier, zwracać będzie szczególną uwagę na współczesną dramaturgię, jak rów­nież na literaturę niedramatyczną, która zdradza ukrytą potencjalną si­łę kreacji widowiskowej do ujawnienia w teatrze”.

Program wart uwagi, choćby z te­go względu, że słów „teatr eksperymentalny” i „literatura” nie kojarzy się u nas zbyt często. Jeśli zaś — to raczej na zasadzie opozycji niż zgody, jakby dla eksperymentalnego” te­atru wszystko w literaturze zdawało się zbyt „staroświeckie”. Choć w istocie to właśnie jego środki, okazu­ją się z reguły zbyt ubogie, zrutynizowane i grzeszące żałosną sztampowością jednej czy dwu stylistyk.

Próba zmierzenia się z Joyce’em by­ła zamierzeniem tyleż nęcącym, co ryzykownym. Grzegorzewski niewielu miał w tej mierze poprzedników za granicą, a w Polsce jedynie gdań­skiego Ulissesa w inscenizacji Zyg­munta Hübnera z 1969 r., na którego prezentację w ramach Spotkań War­szawskich czekała stolica daremnie.

Gdański Teatr Wybrzeże prag­nął — w przeciwieństwie do Grzegorzewskiego — pokazać całe dzieło. Skorzystano przy tym nie z adapta­cji, a z samodzielnej „sztuki w dwóch częściach”, napisanej według Ulis­sesa przez świetnego tłumacza Joyce’a — Macieja Słomczyńskiego. Granice między „adaptacją” powie­ści a sztuką stworzoną w oparciu o tę że powieść — wydawać się mo­gą płynne. Lecz racje są po stronie Słomczyńskiego. Ulisses wyinscenizowany nie może (przy najlepszej woli realizatora) być tym Ulissesem, którego napisał Joyce. Ulisses gdański, który stał się wydarzeniem teatralnym na miarę nie tylko jednego sezonu — wyrósł więc z rozwagi, rozsądnego ustalenia własnych możliwości, był próbą od­ważną, lecz nie ryzykancką — przy­najmniej nie w stosunku do tekstu, bowiem zmierzono się z Joyce’em nie wprost, lecz przy pomocy pośrednika, pośrednika, który był przy tym prawdziwym znawcą przedmiotu.

Grzegorzewski odrzucił wszelkie asekuracje. Uległ przede wszystkim owej „potencjalnej sile kreacji wido­wiskowej”, tkwiącej w tekście, jak to trochę niezręcznie określa — cy­towany tu na wstępie — program. Urzekł go mimo wszystko Teatr, nie Literatura. Zapewne dlatego zrezygnował z całości na rzecz jedynego fragmentu napisanego przez samego Joyce’a w formie dramatycznej. Co nie było zresztą ułatwieniem, prze­ciwnie. Bowiem Epizod XV (Nocne miasto: dzielnica domów publicznych, gdzie po wielogodzinnej wędrówce po Dublinie, docierają główni bohaterowie powieści — Bloom i Dedal) zbyt integralnie wrośnięty jest w całe dzieło, by można go w oder­waniu zinterpretować sprawiedliwie — to znaczy na miarę zasług autora.

I nie wydaje się, by jakakolwiek sceniczna realizacja mogła być po myśli Joyce’a. Był on przecież rów­nież dramatopisarzem (o czym dość niefortunnie przypomniał w ubieg­łym sezonie Teatr Mały premierą Wygnańców) i fakt, że Nocne miasto uczynił częścią powieści, a nie utworem scenicznym, miało swe uzasadnienia poważne. Wystar­czy czytać „didaskalia” — 90 proc. nie da się zrealizować w teatrze, w żadnym chyba teatrze, nawet najbar­dziej „nowoczesnym” i sprawnym technicznie, a to co da się zrealizować jest akurat najmniej ciekawe i od dawna stało się chlebem powszednim sztuki inscenizatorskiej, więc nie ma nawet waloru oryginalności.

Grzegorzewski zdaje sobie z tego sprawę. Bierze Epizod XV, lecz jego ingerencja w tekst jest nie mniejsza niż Słomczyńskiego, choć idzie w in­nym zupełnie kierunku. Słomczyń­skiego interesuje w Ulissesie nie idea utworu, a także to, co nie bez przyczyny uznano za najbardziej nowatorskie: warstwa językowa. Słomczyński sam jest pisarzem i two­rząc sztukę autonomiczną dla teatru, reprezentuje jednak, mówiąc brzydko, „interesy pisarza”. Grzegorzewski jest scenografem i re­żyserem i zajmuje go głównie teatr (niekoniecznie „teatr” Joyce’a, w ogóle „interesy teatru”). Wraz z kompozytorem Stanisławem Radwanem pragnie stworzyć widowisko będące „zarówno teatrem, utworem muzycznym, jak i ekspozycją malarsko-rzeźbiarską”.

Bloomusalem ma więc konstruk­cję nie tylko nie odpowiadającą ory­ginałowi, ale od pewnego momentu nawet z nią sprzeczną. Część I przed­stawienia (dzielnica domów publicz­nych, z finalną sceną „koronacji” Blooma) rozgrywa się na dużej sce­nie Teatru Ateneum na I piętrze (pierwotny pomysł wystawienia Bloomusalem w podziemiach Pa­łacu Ostrogskich nie został zrealizo­wany), przy czym widownię łączy się ze sceną, zamykając publiczność w czarnym miechu czy namiocie, któ­rego jedynym otworem — jest otwór sceny. Część II (burdel Belli Cohen i skrócone obrazy końcowe) przenosi się na parter i obejmuje całą prze­strzeń: szatnię („strona Dedala”), hali (publiczność, lecz nie tylko, bo z boków i z tyłu szatni spotykamy też aktorów) i Scenę 61 („strona Blo­oma”), a nawet przedsionek gdzie umieszczono wielką kulę stanowiącą fragment „scenografii”.

W części I zostają zachowane z Joyce’a rzeczy zasadnicze: płynność obrazu, symultaniczność, konwencja nie tyle może monologu wewnętrznego, ile zbiorowej halucynacji — lecz ginie jego drapieżność, drastyczność, choć niby nie usuwa się tu niczego ponad to, co konieczne. Część ta jest niezwykle czystą i harmonij­ną stylizacją Ulissesa. Budzi podziw, dzięki kompletnej integral­ności wszystkich środków: reżyserii plastyki, muzyki, aktorstwa, ale sprawia raczej wrażenie doskonale wykonanej etiudy na temat „co współczesny teatr jest w stanie zro­bić z Joyce’a”. Unika wszelkich wulgaryzacji tak częstych przy adapta­cjach literatury; nie ciąży ani ku nieistotnej tu „fabule”, ani ku „aneg­docie”, lecz równocześnie nie przeka­zuje nic z atmosfery orygi­nału, co czasami udaje się osiągać teatrowi, by wspomnieć bodaj Pro­ces Jerzego Jarockiego według Kafki. I wszystko, co robi jakiekolwiek wrażenie, pochodzi od aktorów, Grzegorzewskiego i Radwana — nie ma jednak wielu odniesień do po­wieści (poza tym oczywiście, że stała się podnietą sprawczą tego spektak­lu).

W części II wrażenie się pogłębia. Pomysł rozbicia „akcji” jest intere­sujący, lecz efekt wydaje się pro­blematyczny. Rzecz dzieli się na sce­ny, rozgrywane równocześnie, któ­rych widz nie ma sposobu ogarnąć (obserwując jedną musi stanąć plecami do innej). Jakikolwiek związek logiczny zostaje zerwany, kwestie zamieniają się w bełkot, rodem z teatru absurdu. To już nie pójście obok Joyce’a, to wobec jego prozy grzech podstawowy.

Ale nawet gdy odłożyć na bok Ulissesa, gdy rozważać część II ja­ko całkiem autonomiczne dzieło, re­zultat nie budzi przekonania. Publi­czność już po chwili zajmuje się wła­snymi sprawami, zaledwie od czasu do czasu zerkając na boki. Można rzecz jasna obarczyć ją za to winą; obojętność wobec spraw poważniej­szych niż towarzyskie plotki. Lecz odpowiedzialność ostateczna spada na inscenizatora. Jego rzeczą jest kierować uwagą i emocjami widowni, jego rzeczą jest przewidzieć także obojętność. Zaś pewne napięcie pow­staje raz tylko jeszcze, w finale: gdy Bloom i Dedal (ich wzajemny zwią­zek został tu zresztą zatracony całkowicie) zmierzają pośrodku szpale­ru, utworzonego przez widzów, ku drzwiom teatru. Czeka tam na nich samochód marki „Warszawa”. Ale jest to pomysł, który nie może kon­kurować nie tylko z końcową wizją Joyce’a, lecz jest także poniżej pozio­mu inscenizacji.

W całości Bloomusalem budzi wrażenia dość sprzeczne. Fakt, że nie stanowi „recepty” na Joyce’a nie może być zarzutem, bo „recepta” ta nie jest możliwa. To iż odchodzi dość da­leko od autorskich intencji też jest nieuchronne, bo wynika bardziej z nieprzetłumaczalności tej prozy na teatr, niż z winy inscenizatora. Co jednak znaczy jako dzieło samoistne? Czy jest czymś więcej niż manife­stacją sprawności? Czy budzi reflek­sje, strach, rozbawienie, trwogę? Co znaczyć może dla nieznających Ulissesa? Wybiega poza szablon przed­stawień warszawskich — to pewne, lecz czy naprawdę zmienia coś w ogólnym ich obrazie — nie jest cał­kiem oczywiste. Wydaje się na to zbyt „zewnętrzne” (szczególnie w czę­ści II, która puentuje przecie całość), jest interesujące w zamyśle, nad wy­raz sprawne w wykonaniu, a jed­nak…

Nie znaczy to, by Grzegorzewski w poszukiwaniach swych nie miał racji. Jest to najbardziej dziś kon­sekwentny praktyk idei wyjścia poza „pudełko”, które wielokroć dusi sztukę teatru. I czuje się, że burząc dawne konstrukcje nie czyni tak ani ze snobizmu, ani chęci zdobycia roz­głosu, ani mody. Z lansowanego przed paru laty pokolenia „młodych, zdol­nych”, ten właśnie reżyser rozwija się najbardziej autentycznie, twórczo i odważnie. Bo trzeba odwagi, by zmierzyć się z Balkonem Geneta, Ameryką Kafki i Joyce’em — i to nie (jak bywa przecie czasem) z przypadku, lecz realizując pewien określony program. Bloomusalem nie jest — jak oczekiwano — rewe­lacją, choć być może zostanie nią okrzyczane. Ale jest z pewnością jednym z nieczęstych przedstawień protestujących przeciw bylejakości i sztampie.