Elita też płacze artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Elita też płacze
W Centrum Sztuki Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza zaczęła się w marcu 1994 r. rzecz odważna, wielka, godna życia i śmierci polskiego proroka Czystej Sztuki, pogromcy wszelkiego rodzaju „główniaków” literackich. Jak wiadomo, zdaniem Witkacego, przyczyniły się one w sposób „istotny” do rozwoju makabrycznych form zbiorowego szaleństwa, cechującego nasz, XX, wiek.
Jerzy Grzegorzewski wystawił pierwszą część swoich Czterech Komedii Równoległych: Sonatę epileptyczną oraz Jagogogo kocha Desdemonę (premiera części drugiej — Ofiarnice księcia Sinobrodego i Wejście Króla — będzie w czerwcu). Jerzy Grzegorzewski zaprosił premierową elitę warszawską na seans w typie close reading Dostojewskiego, Strindberga, Szekspira i Manna; seans, któremu z wyraźną premedytacją nadał charakter zdecydowanie spirytystyczny.
Co właściwie dzieje się w najnowszym spektaklu Grzegorzewskiego?
W Sonacie epileptycznej reżyser stara się „ugryźć” prozę Dostojewskiego. Salon — przedsionek piekła — jak głosi Przewodnik (nieodłączna część spektaklu, koniecznie trzeba go kupić przed wejściem na widownię). Mówię, że autor się stara, bo wiadomo co z Dostojewskiego wychodzi, obojętnie od kierunku podejścia: bebechy karalucha. Omówione, zresztą, z całą dokładnością w świetnym monologu delirycznym pani Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Jednocześnie kręci się ruletka, zmieniająca się w rosyjską, aż do pożądanego skutku (strzał). Młody książę bez przerwy komuś tłumaczy, daremnie, że podczas pięciu sekund ataku epileptycznego człowiek ma pełną świadomość, że musi zmienić się, albo umrzeć. Równolegle funkcjonują inni ulubieńcy Dostojewskiego: generał rezydujący w fortepianie, dobra dziewczyna–zła dziewczyna, szlachta, siłacze, orkiestra. Tym niemniej i w tej zbitce Dostojewskiego, bez względu na jej dowolność, jak w każdej, jaką można sobie wyobrazić, nie ma mowy o należytym dystansie, bez względu na domieszki (w tym przypadku Strindberg, Sonata widm). Dostojewski — to koszmar bez początku i końca. „Panie świata zbaw nas”, oto mantra wyprowadzająca widzów i zespół z opornej rzeczywistości jego piekła.
Część druga spektaklu, usytuowana w tonącej (Wenecja!) Europie, bawi nas zdecydowanie lepiej. Aż do łez. (Elita też płacze — warto popatrzeć!).
Równoległość osiąga punkt kulminacyjny: stary Tadzio wraca do Wenecji szukając Ashenbacha. Jest jednym i drugim, a nawet trzecim — samym Mannem, który tak pięknie potrafił przemilczeć wszystko, co Dostojewski wykrzyczał. „Dramat” rozwija się w pełnej obecności Otella z przyległościami — Jagogogiem, Desdemoną, która stała się ordynarnym demonem, cudowną angielszczyzną Szekspira (monolog pożegnania ze „spokojnymi nocami”).
Tadzio został zagrany wręcz genialnie przez Stanisława Szymańskiego. Chociaż posługuje się środkami baletu i pantomimy, Szymański ani przez chwilę nie przekracza granicy sztuki aktorskiej. Zagrał Śmierć w Wenecji, od początku do końca, a nawet dalej, bezwzględnie milcząc. „O tym należy milczeć”, to motto części drugiej Czterach Komedii.
Eklektyzm w obsadzie w ogóle stanowi wartość zasadniczą nowego spektaklu Grzegorzewskiego. Światło ustawione przez znanego operatora filmowego, Jacka Petryckiego, skutecznie zwalcza przysłowiową duszność „pudła teatralnego”, nadając postaciom ich odrębność w równoległości, a scenografii (również Grzegorzewskiego) zamierzone akcenty ironii.
Dzięki wspomnianemu eklektyzmowi powstał także niezaprzeczalny „gwóźdź” przedstawienia, postać występująca w spisie jako Solista. Piotr Łykowski, kontratenor, śpiewa głosem nie z tego świata teksty Dostojewskiego i Rilke’ego, do muzyki Stanisława Radwana.
Co to jest kontratenor — nie powiem. Sparafrazuję natomiast Witkacego: Idź, kotku, do teatru. Może tym razem się zmienisz.