[Teatr Studio przyzwyczaił swoich widzów...] artykuł
Informacje o tekście źródłowym
[Teatr Studio przyzwyczaił swoich widzów...]
Teatr Studio przyzwyczaił swoich widzów do eksperymentów z przestrzenią. Tym razem miejscem gry jest długi, ciemny korytarz biegnący wzdłuż widowni, zakończony wielkimi żelaznymi wrotami odgradzającymi od niepokojącego lochu sceny. Krzesła dla widzów ustawiono pod ścianami, tak jak w poczekalni u dentysty. Jest ich tylko 35. W tej scenerii zagrano polską prapremierę Ofiar obowiązku Eugene’a Ionesco.
Do podobnych zabiegów odnoszę się zawsze z dużą rezerwą. Przenoszenie sceny w najdziwniejsze zakamarki teatru stało się chlebem powszednim artystów chcących uchodzić za awangardowych. Tym razem jednak nie chodzi o nieprzemyślane epatowanie widza. Ta przestrzeń jest żartem, podobnie jak żartem w bardzo dobrym guście jest cały, trwający zaledwie godzinę, spektakl.
Ionesco w Studio zaczyna się od dźwięku odkurzacza dobywającego się gdzieś zza drzwi, o którym można powiedzieć, że jest drażniący i banalny, ale na pewno niegroźny. Z jednych drzwi wyłoni się dobroduszny, odziany w bonżurkę Pan Choubert (Andrzej Blumenfeld), a z drugich jego małżonka Magdalena (Irena Jun) w szlafroku i papilotach. Straszni mieszczanie w strasznym mieszkaniu prowadzą szczebiotliwą rozmowę o tym, że prawo jest dobre i przyjemne, a człowiek nowoczesny stracił swoją dawną pogodę.
Za chwilę zjawi się u nich policjant (Piotr Bajor) poszukujący niejakiego Mollet. Państwo Choubert przez nadgorliwą uprzejmość wplątują się w dziwną awanturę. Uprzejmy policjant przemienia się w natrętnego śledczego, a pan Choubert poddawany jest ciężkim i dziwacznym próbom, którym towarzyszy niewierność małżonki robiącej słodkie oczy do policjanta.
Wbrew oczekiwaniom nie dochodzi jednak do makabrycznego zakończenia. Szczerze mówiąc w ogóle nic się nie wyjaśnia i nie układa. Niemal natychmiast po pojawieniu się policjanta piętrzy się absurd. Ktoś uprawia alpejską wspinaczkę po jednej ze ścian korytarza, z góry zjeżdża jegomość wyglądający na jednego z trzech muszkieterów, pan Choubert odgrywa przedstawienie teatralne, w którym jest starym Chińczykiem bawiącym się latawcem, zjawia się też ubrany w kobiece szatki Murzyn z aparatem fotograficznym. Kres dziwnemu rozpasaniu kładzie dopiero Mikołaj Derugi (Waldemar Kownacki), który uczyni z policjanta ofiarę obowiązku i (ku uciesze widzów) przerżnie go na pół stojącą poza zasięgiem naszego wzroku, ale za to świetnie słyszalną piłą tarczową.
To przedstawienie jest żartem, świetnie wykonanym i naprawdę śmiesznym, jego bohaterem nie jest jednak ani pan Choubert, ani tajemniczy Mollet (widoczny zresztą przez chwilę na fotografii i łudząco podobny do brata policjanta — Michała Bajora). Bohaterem tej sztuki jest teatr, kilkakrotnie przywoływany po imieniu. Pojawia się pytanie, jak można wprowadzić do teatru coś nowego, mowa jest o parnasistowsko-symbolistyczno-surrealistycznych bzdurach, wreszcie Mikołaj Derugi — rzekomy poeta przypominający bohaterów Witkacego — oświadcza, że nie trzeba już nic pisać, bo przecież mamy Ionesco. Teatr pozbawiony kardynalnych zasad powinien osunąć się w bełkot. Teatr świadomy tego, że pozbawia się go podstaw, jest błyskotliwym komentarzem do niepotrzebnych eksperymentów i napuszonych pseudoawangard. A przecież cała ta awantura rozpętała się wokół pana Choubert, który był porządnym mieszczaninem, podobnie jak każdy z 35 widzów. Prędzej czy później każdy zostanie ofiarą obowiązku.