[200-lecie Konstytucji 3 maja...] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Przekrój” nr 2396
  • data publikacji
  • 1991/05/26

[200-lecie Konstytucji 3 maja...]

200-lecie Konstytucji 3 maja Filharmonia uczciła Mszą (ale nie tylko!) Barbara Mądra – dobrze, że zaśpiewała! Refleksje o śmierci, w rewelacyjnym przekazie Jana Peszka Przeżycie w Studio, o jakie trudno w Polskim, Ślub Gombrowicza – jaśniejszym przebłyskiem…

Tegoroczny maj płynął nam — jak wiadomo — przy sympatycznym i wzruszającym fetowaniu 200-lecia trzeciomajowej Konstytucji. Imprez z tej okazji było mnóstwo; przede wszystkim, rzecz jasna, natury oficjalno-polityczno-wojskowej, i ze szczególnym uwzględnieniem (jak to u nas) uroczystości liturgicznych, lecz nawet gdy już wymknął się człowiek z tego oficjalnego obiegu i zamiast do Katedry czy Zamku zaszedł wieczorkiem do Filharmonii… też trafił na Mszę. I to Koronacyjną, skomponowaną przez Mozarta dwanaście lat przed uchwaleniem Konstytucji 3 maja dla upamiętnienia koronacji cudownego obrazu Matki Boskiej w Plain, w pobliżu Salzburga. Nie narzekałem zresztą, bo ten nadzwyczajny koncert poprowadzony przez dyrektora Korda błysnął wspaniałą muzyką, zaiste godną tak ważnej, wielkiej rocznicy: inteligentnie zestawiony program (obok Mozartowskiej Mszy, także Te Deum Pendereckiego) i znakomicie zrealizowany przez orkiestrę, grono wybitnych solistów, a zwłaszcza przez chór FN, niezmiennie w najwyższej formie.

W Mozarcie zachwyciła mnie Barbara Mądra: świetny sopran, wysoko w Europie notowana, no i — naturalną rzeczy koleją — rzadko wskutek tego występująca w kraju. Mądra zaczęła śpiewaczą karierę w Operze Poznańskiej, do której zresztą i dziś z sentymentem powraca, obecnie jednak związana już głównie z Operą Królewską w Brukseli. Jest jedną z nielicznych naszych śpiewaczek dnia dzisiejszego, mających na swym koncie występy w La Scali (śpiewała tam carycę Militrisę w Bajce o carze Sałtanie Rimskiego-Korsakowa), a także na festiwalach w Salzburgu, Wiedniu, Holandii, Aix-en-Provence… Przez te 5-6 lat, spędzanych głównie za granicą, jej osobowość artystyczna nabrała pięknego szlifu; wokalnie jest doskonała (wyraźnie górowała nad pozostałymi solistami w Mozartowskiej Mszy, cudownie zaśpiewała Agnus Dei), nabrał też europejskiej klasy jej sposób bycia na estradzie (swoboda, elegancja, dystynkcja) — przedstawiła się zatem w Filharmonii Narodowej jako artystka prawdziwie wysokiej rangi.

Niestety, poza śpiewem Barbary Mądrej, Msza Koronacyjna nie wywarła na mnie tak silnego wrażenia, jak tego oczekiwałem; wykonanie wydało mi się nieco przyciężkie, nie uskrzydlające środków artystycznego wyrazu. W tej sytuacji, wygrał z Mozartem… Penderecki; jego Te Deum otrzymało bowiem interpretację iście brawurową — tutaj wszyscy zasłużyli na wysokie uznanie! Szczególnie Kazimierz Kord, wspaniale operujący przebogatym aparatem wykonawczym i realizujący trudną partyturę w sposób porywający (dziękowano mu też długotrwałą, gorącą owacją!), także Jadwiga Gadulanka — niezrównana interpretatorka dzieł Pendereckiego, o przepięknie brzmiącym głosie, pokonującym największe zawiłości z zachwycającą łatwością, także Andrzej Hiolski — niezmiennie imponujący formą artystyczną, muzykalnością i maestrią techniczną, jakiej mogą mu pozazdrościć wszyscy nasi śpiewacy, wreszcie — Jadwiga Rappe i Piotr Kusiewicz dopełnia jacy kwartet wybornych solistów. No i chór! Zespół prof. Wojnarowskiego, który dla mnie (naturalnie, nie tylko dla mnie) jest jednym z najlepszych w świecie, a w muzyce Pendereckiego nie ma sobie równych! Cytowany przez Pendereckiego w Te Deum fragment Boże, coś Polskę — na chór a capella i wokalizę sopranu, to przeżycie, które na długo pozostaje po tym koncercie w pamięci…

Ale przeżycia dostarczyła mi w tych dniach nie tylko muzyka — także teatr… W Centrum Sztuki Studio Jerzy Grzegorzewski przygotował adaptację opowieści Lwa Tołstoja Śmierć Iwana lljicza; już wcześniej opracował to opowiadanie dla sceny holenderskiej, teraz jednak — dla własnego teatru — obmyślił wersję bardziej rozbudowaną. Wprawdzie nadal pozostał to, praktycznie biorąc, monodram, lecz już misternie opakowany sceniczną akcją, wcale efektowną, w której jest i bal, i śpiew niemal operowy, a udział bierze kilkanaście osób (w Holandii było bodaj dwóch aktorów). Jak wspomniałem jednak, te kilkanaście osób stanowi jedynie tło dla jednej, wielkiej kreacji aktorskiej w przedstawieniu warszawskim: dla Jana Peszka.

Niespełna godzinny spektakl jest niczym innym, jak tylko chwilami wręcz filozoficznym, chwilami za to bardzo praktycznym rozważaniem na temat śmierci, lęku przed nią i jej nieuchronnością. Peszek demonstruje pełen warsztat aktorskich środków wyrazu: odtwarza wszelkie stany napięć emocjonalnych — nadzieję, zwątpienie, rezygnację, strach… fascynujące przedstawienie Grzegorzewskiego, choć mówi o sprawach tak smutnych i tak intymnych jednocześnie, jak stosunek do własnej śmierci i stosunek do niej innych osób — najbliższych i dalszych, trzyma widzów w nieustannym niepokoju, nie nuży ani przez chwilę, wciąga w krąg poruszanego tematu, skłania do refleksji. To niewątpliwe wydarzenie teatralne — dowód, że wbrew powszechnym narzekaniom w naszym dzisiejszym teatrze można zdziałać niejedno, można jeszcze mocno potrząsnąć widzem, trzeba tylko po prostu mieć mu coś do powiedzenia i umieć to wypowiedzieć.

To zastanawiające, że już od bardzo dawna nie można niczego takiego doświadczyć w teatrze Kazimierza Dejmka. Minął tuzin lat jego dyrektorowania na dwu scenach (w Teatrze Polskim i Kameralnym); bywały tam spektakle i lepsze, i gorsze, niekiedy — przyznaję — nawet znakomite, lecz nigdy takie, jakie można by uznać za wielkie wydarzenie (może z wyjątkiem paru wznowień literatury staropolskiej, z których Dejmek przed laty słynął), nigdy nie doznawało się tam autentycznego, wielkiego przeżycia. I tak jest do dziś; obejrzałem ostatnio parę przedstawień na obu scenach Dejmka: Dom kobiet Nałkowskiej, Szkolę obmowy Bogusławskiego, Pierścień wielkiej damy Norwida, wreszcie — Ślub Gombrowicza… Widownię stanowiło parę rzędów szkolnej dziatwy zwiezionej autokarami, atmosfera — żadna, przykro było patrzeć na marnowany talent i wysiłek niekiedy bardzo dobrych aktorów; szkoda teatru, który chlubi się przecież Szyfmanowskimi tradycjami.

Spektakl Ślubu ma zresztą niewątpliwe walory; przede wszystkim parę ciekawych ról (Jan Englert — Henryk, Zbigniew Zapasiewicz — Ojciec), niemniej gdy się wspomni prapremierową wersję Jarockiego sprzed kilkunastu lat, w której dosłownie każdy epizod coś znaczył (Zapasiewicz grał wtedy Pijaka, Henryka — Fronczewski, Ojca — Józef Nowak), czy późniejszą o blisko dekadę inscenizację Zaleskiego — ascetyczną, klarowną, z dobrze przemyślanymi skrótami — to obecny spektakl, reżyserowany przez Tadeusza Minca w Polskim, broni się już raczej słabo. A przecież to niewątpliwie i tak jeden z jaśniejszych punktów w dzisiejszym repertuarze teatrów Dejmka; rzadki na tych scenach przebłysk ciekawszej propozycji…

Tą niewesołą refleksją kończę dzisiejszy Kurier; krótszy niż zazwyczaj, lecz za to następny – już za dwa tygodnie.